Deep Purple- znacie? Brytyjska grupa z lat 60-tych, obok Led Zeppelin i Black Sabath, najpopularniejszy zespół z tamtego okresu. Nie słucham na co dzień takiej muzyki, aczkolwiek lubię sobie na uszy zarzucić coś klasycznego, kawałek dobrej rockowej muzyki. Tak nie gra już nikt. Takie koncerty to prawdziwe show. A ja wczoraj miałam okazję wziąć w takim show udział i ...wbiło mnie w parkiet. Hala Ludowa, tysiące ludzi w lożach, choć płyta wypełniona była tylko do połowy. Najpierw SBB jako support – kilka utworów, pierwszy koncert po latach. I wreszcie Gwiazda. To nie do opisania, to niesamowite, ile oni mają w sobie energii, a przecież to już dziadki. Dawno nie byłam na tak dobrym koncercie. Gra świateł, telebimy, ogromna płachta z widokiem kolumn, a na niej puprurowy napis
„Deep Purple”, do tego świetna akustyka- to wszystko dawało niesamowicie psychodeliczne widowisko. Weszli na scenę ok. 21:00 i przez dwie godziny rozgrzewali wrocławską publiczność. A ja-oferma- nie wzięłam aparatu, żeby to upamiętnić. Cztery pierwsze utwory połączyli w jeden długi set. Nie było czasu na złapanie oddechu.
Steve Morse wydobywał z gitary takie dźwięki, że poruszały każdą strunę duszy mej. Do tego niezwykle wibrujący głos
Iana Gilliama- nie mogę wyjść z podziwu, jak po tylu latach można wyczyniać takie ewolucje wokalne? Gilliam i Morse podczas
„ Strange Kind of Woman” dali zapierający dech w piersiach popis wokalno – gitarowy.
Don Airey- klawiszowiec dał popis solowy na organach, zakończony
„Mazurkiem Dąbrowskiego”. Zespół ujął mnie, nie tylko profesjonalizmem, świetnym zgraniem, ogromną energią, ale przede wszystkim każdy z nich z osobna stworzył osobną indywidualność sceniczną. Każdy z nich, nie to, że grał na swoim instrumencie, ale oni z tymi instrumentami tworzyli jedność. Nie zabrakło klasycznych utworów takich jak
„Smoke on the Water”, „Lazy”, „Hush”, czy
„Perfect Strangers” zagranych z powerem, wbijających w posadzkę.
To była prawdziwa muzyczna uczta i niezapomniane przeżycie. A tego wszystkiego mogłam doświadczyć dziękuję mojemu Tatkowi kochanemu, który zafundował mi koncert. I w tym oto miejscu jeszcze raz mu bardzo dziękuję.
A po koncercie...Wlazłam do mieszkania, Czesław stęskniony i rozgoryczony, że jak to tak, tyle godzin sam, nikt go nie kocha, a on przecież zwierzę miłości i głaskania potrzebujące, więc wzięłam srajtka na kolana, wytarmosiłam, po czym chciałam włączyć światło w pokoju. A tu jak nie trzaśnie! No tak, żarówka poszła- myślę sobie. Ale...hmmm, dlaczego nie ma światła w całym mieszkaniu? Matko! Lodówka mi sięrozmrozi, pal licho brak światła! No to szybko, poszukiwanie korków, gdzież one są do jasnej cholery?! Spokojnie, pewnie tam gdzie licznik. Są! Włączam, bo rzeczywiście coś je wybiło, chcę włączyć świattło, a tu nadal ciemność widzę. Co jest?! Godzina 23:20, ja sama, wokół żywej duszy, Tato pojechał, co tu zrobić? Wyglądam za okno, a tam..panowie coś robią przy przewodach tramwajowych...Wrzuciłam płaszcza i poleciałam do nich. Zrobiłam oczka bezradnej kobietki, co to potrzebuje fachowej męskiej pomocy i po dwóch minutach miałam prąd. Okazało się, że na klatce też wybiło bezpiecznik, wystarczyło tylko pstryczek pstryknąć... No cóż, ważne, że lodówka uratowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
To miejsce na wyrażenie Twojej opinii. Ja się podpisałam pod swoim tekstem, więc Ty też nie bądź anonimowy. Anonimowe komentarze będą usuwane.