Teksty umieszczane na tym blogu, są mojego autorstwa. Kopiowanie i wykorzystywanie ich w innych miejscach, tylko za zgodą autorki

sobota, 30 października 2010

Kawa po irlandzku

Carrantuohill to najwyższy szczyt w Irlandii. Na górę nie prowadzi żaden szlak, ale trasa jest podobno niezbyt trudna i każdy niedoświadczony górołaz bez problemu się tam wdrapie. A na szczycie znajduje się 5-metrowy krzyż. Ale Carrantuohill to również polski zespół muzyczny grający irlandzką muzykę. Przypadek tego zespołu to pewne kuriozum, w Polsce nie są aż tak popularni, za to na świecie osiągnęli wiele muzycznych sukcesów. Grupa istnieje od 1987 roku, a tworzy ją siedmiu niesamowicie sympatycznych facetów. Na koncertach potrafią stworzyć wyczarować celtycką atmosferę, jest zielono, skocznie, dowcipnie i bardzo kameralnie. Tak właśnie było w czwartek. Założyłam swój ulubiony zielono-elfi kubraczek z kapturkiem do pasa i poleciałam na koncert. A się dziecko wyskakało! Zadyszka pięciominutowa po każdym utworze, ale cóż- starość nie radość, a skakanie to jest jednak to co Edziu najbardziej na koncertach lubi. Tak więc, jedna nóżka, hoop, druga nóżka hoop, obrocik, rączka w górę, bioderko w bok- hooop. I jedna nauka pokoncertowa- nie zakładać długiego sznura korali, bo się można udusić. 

wtorek, 26 października 2010

Hendmejdy Madzi

Madzię poznałam zupełnie przypadkowo. Na facebooku mamy wspólnego znajomego i Madzia umieściła w jego profilu ramkę na zdjęcia własnej roboty. Ramka mi się spodobała i tak po nitce trafiłam do kłębka, przeglądnęłam galerię „hendmejdów” autorstwa Madzi i mój zmysł estetyczny oraz zamiłowanie do oryginalnej biżuterii podszeptywać mi zaczęły, pomysły podsuwać, więc napisałam do niej z pytaniem, czy nie zrobiłaby czegoś dla mnie na zamówienie. I tym oto sposobem mam najgryfniejsze kolczyki Pidżamy Porno. Ale to jeszcze nic! Furorę robią moje ukochane Garfieldy. Zresztą, co tu dużo pisać- sami zobaczcie.
Moje "pidżamki" - miały premierę na tegorocznym jarocińskim koncercie Pidżamy Porno.
"Garfieldki" to prawdziwe gwiazdy. Obcy ludzie mnie zaczepiali i pytali skąd je mam.
A te pięć par właśnie do mnie idą. Będę miała problem, które pierwsze założyć. No, chyba że zrobię sobie pięć dziurek w uszach ;)
Zainteresowanych odsyłam na bloga Madzi- popatrzcie jakie tam cudeńka są.







niedziela, 24 października 2010

"Oswojone. Apokryf o Jezusie Chrystusie dla tych, co nie boją się ryzyka"

„Trzeba mieć odwagę i rozwiniętą wyobraźnię, aby zaryzykować czytanie tej książki.
Co nowego można odkryć w powszechnie znanych scenach z Ewangelii? A jednak, przemawiają one zupełnie nowym głosem, wywołują szczery uśmiech, prawdziwe wzruszenie i zaskakują głębszą refleksją. Warto polecić tę książkę wszystkim religijnie znudzonym.”
 (opis na okładce).
„Malina”, czyli ks. Mirosław Maliński- duszpasterz, niesamowita osobowość, człowiek, który w moim życiu zajmuje bardzo ważną rolę. Zawsze, jak idę na mszę do „Maciejówki” (duszpasterstwo akademickie) wychodzę bogatsza o różne przemyślenia i nabieram pozytywnej energii. Ten człowiek ujmuje mnie przede wszystkim swoją bezgraniczną ufnością w ludzi, jest przepełniony zachwytem do świata, a do tego ma ogromne poczucie humoru i dystans do samego siebie. Do „Maciejówki” chodzę jak na wykłady z Biblii. Kazania Maliny, jego interpretacje Pisma Świętego i sposób w jaki je przekazuje, wiele mi w głowie poukładały. Jestem mu wdzięczna i żałuję, że nie związałam się z duszpasterstwem bliżej, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Z wydawcą się nie zgodzę, bo wcale nie trzeba mieć rozwiniętej wyobraźni i odwagi, by zaryzykować czytanie książki „Oswojone” – ta książka właśnie rozwija wyobraźnię, przedstawia sceny z życia Jezusa z zupełnie innej perspektywy.
„Oswojone” to dziesięć rozdziałów, dziesięć scen z życia Jezusa, poczynając od zwiastowania po zmartwychwstanie. Malina wybiera kilka epizodów i układa je w koherentną całość, ale... No właśnie- cóż to są za historie! Ano, apokryficzne, bowiem „Oswojone” w podtytule zawiera informację, że jest to apokryf o Jezusie Chrystusie. A apokryfy to są historie, które nie weszły w skład Pisma Świętego, uważa się je za pisma nienatchnione, niemające statusu ksiąg kanonicznych. Dzisiejsze rozumienie apokryfów jest nieco szersze, są one rozumiane również jako opowieści o charakterze religijnym opowiadające o życiu postaci biblijnych. Malina stworzył swój własny apokryf, w którym stara się „uczłowieczyć”, a może uwspółcześnić niektóre biblijne historie. Do tego używa wielu narzędzi: dowcipne dialogi, współczesny kontekst, wyraziste i zindywidualizowane postacie, refleksyjne wtręty, impresjonistyczne opisy, a wszystko to podane w pięknej klamrowej konstrukcji.
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak musiał czuć się Józef, gdy mu Maria oświadczyła, że jest w ciąży? Sprawa co najmniej podejrzana, bo przecież wszyscy wiedzą skąd się dzieci na świecie pojawiają, a  w bajki o bocianach Józef już dawno nie wierzył, więc? Ja tu zaufać, jak tu uwierzyć, że to Duch Święty? Niezła wymówka, co? A co poczuły Paras i Rachab- niewiasty, które szły namaścić olejkami ciało Chrystusa, ale zastały grób pusty? Do tego jeszcze siedział jakiś facet, który mówi, że nieboszczyk zmartwychwstał. Jak byście zareagowali? Psychiatryk murowany. Malina zwraca naszą uwagę na takie aspekty opowieści biblijnych, o których byśmy wcześniej nie pomyśleli. Stara się, i nieźle mu to wychodzi, obedrzeć swoich bohaterów z pancerza świętości, by zmniejszyć dystans, zasypać przepaść jaka dzieli nas od czasów, w których żył Chrystus. Duszpasterz puszcza wodze wyobraźni, niekiedy prowokuje, innym razem zmusza nas do poważnej refleksji.
„ Są ludzie sparaliżowani duchowo. Nie wiemy, czy jest w nich jakieś życie, że tak powiem, wewnętrzne i czy nas słyszą. Gdy próbujemy z nimi rozmawiać na tematy duchowe, drętwieją i stają się nieobecni. A my przekonujemy się o naszej bezradności.”  Po lekturze książki Maliny jestem pewna jednego- wrocławski duszpasterz na pewno nie jest przekonany o swojej bezradności- ba! on wie, że bezradny nie jest, bo ma w sobie coś, co potrafi uzdrowić duchowych paralityków- jego ogromna wiedza połączona z poczuciem humoru i darem przekonywania stanowią skuteczny lek na religijną nudę.

Ks. Mirosław Maliński, Oswojone. Apokryf o Jezusie Chrystusie dla tych, co nie boją się ryzyka,wydawnictwo Salwator, Kraków 2010.

sobota, 23 października 2010

Miasto Szklanych Słoni

Mariusz Sieniewicz stwarza coś na kształt Oranu, w którym toczy się akcja dobrze wszystkim znanej z lektur szkolnych „Dżumy” Camusa. W obu przypadkach bohaterowie powieści dotknięci są chorobą, która zmusza ich do pozostania w mieście, ponieważ poza jego granicami będą stanowić zagrożenie dla innych. Różnica między Miastem Szklanych Słoni, a Oranem polega na tym, że bohaterowie prozy Sieniewicza są nieuleczalni duchowo, cierpią na „syndrom fabulacyjny” i wcale nie mają ochoty uciekać z miasta. Wręcz przeciwnie- tworzą swoje historie, w których się zagnieżdżają i moszczą, czując się jak u Pana Boga za piecem. Ale Pana Boga tu nie spotkasz, nikt go nie widział, nawet w świątyni proboszcz wraz z kościelnym popijają wino i grają w karty (w Mieście Szklanych słoni nazywa się to „nieszporami”), bo skoro nikt dotąd nie widział tu Transcendentnego, to małe grzeszki mogą wszakże przejść niezauważone. Jest za to diablisko, które na dworcu kolejowym przygrywa na harmonii i zażera się śliwkami z kompotu.
Zachęcam do przeczytania całego tekstu w „Czasie Kultury”. I zachęcam do sięgnięcia po książkę Sieniewicza. To jedna z tych pozycji, która znajdzie się w mojej podsumowującej rok dziesiątce. Moja przygoda z Sieniewiczem zaczęła się dość niefortunnie. Cztery lata temu udałam się wraz z przyjaciółkami do teatru. Zbliżał się koniec sezonu teatralnego, więc chciałyśmy się jeszcze załapać na jakiś spektakl. Padło na sztukę wyreżyserowaną przez Marka Fiedora pt. „Wszystkim Zygmuntom między oczy” opartą na powieści „Czwarte niebo” Mariusza Sieniewicza. Zasiadłyśmy na widowni i...no nie powiem, żebym była zachwycona. Chociaż główna rola przypadła Adamowi Szczyszczajowi, w którym się zabójczo kochałam, a u jego boku grała Kinga Preis,ceniona przeze mnie aktorka, to jednak sztuka mnie nie porwała, a wręcz przeciwnie, prawie zasnęłam. Ale pomyślałam sobie ,że może książka jest ciekawa, więc po nią sięgnęłam i...no tak, wpadłam po uszy. Chciałam po przeczytaniu jeszcze raz obejrzeć spektakl, ale niestety, ściągnęli go z afisza. Spektaklu nie obejrzałam, ale poznałam kolejną moją literacką miłość.Lubię Sieniewicza za jego nieograniczoną wyobraźnię, za tworzenie surrealistycznych światów i nietuzinkowych bohaterów. Nad jego prozą unosi się duch realizmu magicznego, wszystko spowija mgiełka niesamowitości, ale pod nią kryją się uniwersalne problemy, do których jednak trzeba się dokopać. To bez wątpienia proza zaangażowana, ale ujęta w oniryczne ramy. W sam raz na jesienną szarugę.

czwartek, 21 października 2010

Koniec tygodnia

Skończyłam czytać „Koniec tygodnia” i gdyby niefakt, że zobowiązałam się na pisać recenzję dla „Czasu Kultury”, rzuciłabym tęksiążkę po kilku pierwszych stronach.
„Po ponad dwudziestu latach spędzonych w więzieniubohater, jeden z czołowych terrorystów lat siedemdziesiątych zostaje nieoczekiwanie ułaskawiony. Jego siostra, Christiane, chce, żeby pierwszy weekend na wolności spędził z grupką dawnych przyjaciół, z dala od miasta, w zrujnowanej wiejskiej posiadłości, bez reporterów i kamer. Dziennikarz Henner,nauczycielka Ilse, biznesmen Ulrich, z żoną i córką, Karin pełniąca funkcję biskupa niewielkiej wspólnoty, adwokat Andreas - wszyscy oni w pewien sposób byli w młodości sympatykami rewolucji. Dziś zajmują wygodne miejsce w mieszczańskim społeczeństwie. Przyjeżdżają z poczucia lojalności, nostalgii,ciekawości. Są gotowi doradzać, pomóc, ale jednocześnie pragną zachować dystans. Nie zdołają jednak uniknąć konfrontacji z własną biografią, życiowymi marzeniami i kłamstwami. Przeszłość ożywa. W intensywnie przeżywanej atmosferze kameralnej gry wszyscy muszą wyciągnąć wnioski ze swoich doświadczeń.” – opis wydawcy zachęcający, więc sobie myślałam, że skoro „Lektor” tak się Schlinkowi udał, to może inne książki również. O Święta Naiwności! Bo o co chodzi? Nie lubię książek, w których wszystko jest wyłożone łopatologicznie. Mam wtedy wrażenie,że pisarz traktuje czytelnika jak idiotę nie potrafiącego czytać między wierszami i niezdolnego do wyciągania własnych wniosków. Poza tym jeśli postać głównego bohatera jest jedynie lekko zarysowana, nijaka i papierowa, to jak mam go poznać i ocenić? I do tego jeszcze należy dodać banalne dyskusje i już mamy powieść-„strataczasu”.
Ostrzegam, szkoda popołudnia na „Koniec tygodnia”,ale jeśli ktoś ma inne zdanie, to chętnie podyskutuję.
A dzisiejszy dzień cały chodzę z nową Brodką nauszach. I jestem pozytywnie zaskoczona- jak ta dziewczyna śpiewa, co za muzyka,co za teksty. Świat dzisiaj taki szary i ponury wokół, bo chmury, bo deszcz, aja wszystko w kolorach tęczy widzę, bo Brodka mi świat dzisiaj pomalowała.

wtorek, 19 października 2010

Pograbażowisko


Siedzę przed monitorem, ślipię się na klawiaturę i nie wiem, co napisać. Jak mam oblec w słowa to ,co teraz gna po mojej głowie z jednej strony w drugą i uporczywie domaga się uzewnętrznienia? Pisać czy nie pisać? Wielu moich znajomych, ba, WSZYSCY moi znajomi uważają, że na słowo „Grabaż” reaguję co najmniej dziwnie i nie jestem obiektywna jeżeli chodzi o tego człowieka. Otóż- moi mili, dzisiejsze spotkanie w Empiku potwierdza zupełnie inną teorię. Jestem krytyczna, a jak trzeba to nawet bardzo. Po dzisiejszym spotkaniu pozostał jakiś niesmak. Przykro mi to mówić, ale tak jest. Dlaczego? O tym pisać nie będę, bo nie jest to rzecz, którą bym chciała pozostawić w pamięci.
Spotkanie poprowadził mój znajomy- Waldek. Myślę, że sobie poradził, choć pod koniec stracił chyba poczucie czasu i już niektóre pytania można było odpuścić, ale ogólnie nie było źle. Waldek wypytał o wszystko, co istotnie, usłyszeliśmy więc o kulisach powstawania książki, o poglądach politycznych, o złej miłości do naszego kraju, o beznadziei, o punk rocku, o recenzji Krzysztofa Vargi, o, o, o....I choć Grabaż niekiedy miał słowotok, to sam przyznał, że Krzysiek Gajda jest w lepszej formie niż on. (Krzysztof Gajda to współautor „Gościa”). Co do formy Pana G. wolę się nie wypowiadać.
Ujął mnie jeden wątek, który wypłynął przy pytaniu o młode polskie pokolenie muzyczne. I w tym momencie się zgodzę z Grabażem i dwiema rękami podpiszę się pod tym co powiedział. Teraz nie ma artystów, są rzemieślnicy, są piosenki, które nic nie mówią, nie niosą sobą żadnych treści, ale muzycznie są nawet na dobrym poziomie. Wspominał, że jak on zakładał zespół, w latach osiemdziesiątych, to oni muzycznie byli do dupy, ale mieli coś do powiedzenia, a dzisiaj młodzi nie mają nic do przekazania. Nie walczą, bo nie mają o co walczyć, chcą się bawić. I tak jest, dlatego ja słucham muzyki „starszego” pokolenia, tych, którzy są artystami i mają coś do powiedzenia. Mało tego- potrafią to przekazać w dobrej literackiej formie. Dlatego uwielbiam Nosowską, jej teksty są tak gęste i oddają często to, co mi w duszy siedzi. Dlatego kocham Grabaża, bo facet świetnie bawi się językiem, a przy tym po rusza kwestie, które i w mej głowie siedzą, ale za cholerę nie potrafią wyjść takiej fantastycznej formie jak to u Grabaża w tekstach. I trzeba mu przyznać, że jest świetnym obserwatorem, a ponieważ jest człowiekiem inteligentnym, dokonuje trafionych analiz rzeczywistości- gorzkich analiz, ale prawdziwych. I dzisiaj też tak było szkoda tylko, że ... ach...
Na takich spotkaniach, na których pojawia się i autor i bohater zawsze jest tak, że drugi autor zostaje gdzieś w tle. To naturalne, tak też było na spotkaniu z Pawłem Wysoczańskim – reżyserem filmu dokumentalnego „W drodze”. Film opowiada historię Miecia, zwykłego człowieka, który postanowił sobie, że odwiedzi Dalajlamę. Po projekcji cała uwaga została skupiona na Mieciu, ale czasami przypominano sobie o reżyserze. Tak też i dziś było, a szkoda, bo trzeba przyznać, że „Gościu” to dobra robota redakcyjna- spisać tyle godzin rozmów, i poukładać je w sensowną całość, bez powtórzeń, bez zbędnych historii, wyciągnąć samą esencję- to się Krzysiowi Gajdzie na pewno udało. I w mym sercu została rozbudzona nadzieja, że może przepytywacz Grabaża pokusi się jednak o wydanie książki z analizami i interpretacjami tekstów lidera SNL. W „Gościu” kilka analiz jest, ale nie ze wszystkimi się zgadzam. Taka książka stanowiłaby dobry pretekst do dyskusji, a ja o tekstach literackich mogę dyskutować bez końca, tym bardziej, że piosenki Grabaża są „gęste” i byłoby o co się spierać zapewne :)

sobota, 16 października 2010

Pierwsze koty za płoty


Pierwszy dzień, a raczej wieczór, literackiej części Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania.
Scena pierwsza.
Stoimy ze znajomymi przed księgarnią Tajne Komplety, rozmawiamy. Wychodzi Janusz Rudnicki. Janusz Rudnicki to pisarz. Pisarz ironista, nie przebierający w słowach, albo i przebierający, ale w tych raczej nieparlamentarnych. Chłop, co wali prosto z mostu, nie zwracając uwagi na konwenanse i takie tam pierdoły. Pamiętam, jak trzy lata temu na MFO podszedł do nas i opowiadał o swojej podróży pociągiem z Berlina do Wrocławia. Wylazł na korytarz, żeby zapalić. Papierosa, nie pociąg. Włazi konduktor i drze się na niego, że w pociągu palenie jest zabronione. Na co Rudnicki ze stoickim spokojem odpowiedział: „Lepiej palić papierosy niż Żydów”.
Stoimy więc sobie wczoraj wieczorem pod księgarnią i podchodzi Rudnicki. Temat- nagroda Nike. O jego przegranej zadecydował „jeden pierdolony głos” (przemilczę jednak, czyj to był głos). Po czym nastąpił „wiązankowy monolog”, ubolewanie nad tym, że w Pradze nie można pisać, bo miasto zbyt ciekawe i tylko dwa zdania na dzień się pisze, bo jak tu pisać, skoro wokół Praga, on by musiał w jakimś bunkrze siedzieć, że by coś napisać, a tak w ogóle to : „Jedyne co mi teraz wychodzi to sperma, a i to nie zawsze”. I tym oto fizjologicznym akcentem Rudnicki J. zakończył swoją wypowiedź.
Kogoś może to zniesmaczyć, ale ... Sama nie wiem, być może to kreacja, ale lubię Rudnickiego. Wpisał mi do książki najoryginalniejszą dedykację i chyba nikt go nie pobije (nawet Grabaż ;)): „Uroczej Magdzie kawał niezłego skurwysyna”- taki oto mam wpis w książce nominowanej do Nike.
Scena druga.
Stoimy przed księgarnią Tajne Komplety. Przychodzi Rudnicki. Obok Jerzy Łukosz (pisarz), ma zamiar opuścić towarzystwo. Rudnicki do Łukosza: „ Nie idź! Bo ci jebnę!.” Chwila ciszy. „Ej, to jest zajebisty tytuł na książkę!”.
Scena trzecia.
Księgarnia Tajne Komplety. Rudnicki czyta opowiadanie o swoich perypetiach z nagrodami literackimi, romansie z „Wisią” i  Weidemanowskim kocie. Sala ryczy. Ze śmiechu.
Kurtyna.
Ale MFO to nie tylko Rudnicki.
„Chcemy na MFO pokazać całą siłę i słabość literatury, testujemy ją w dziwnych, zawsze nowych miejscach. Każemy jej się borykać z obrazkami, bruździmy jej scenografią. Dajemy jej zdrowo w kość, jak bokserowi z nadwagą przed walką stulecia. Każemy jej się przejrzeć w lustrze technologii, pytamy ją o ideologię, sprawdzamy na emigracji, pytamy czy jeszcze potrafi być męska? I czy będzie umiała się z sukcesem, dla człowieka, odczłowieczyć?
W tym roku na przykład będziemy sprawdzać, jak dalece niemożliwe jest adaptowanie literatury. Przeczytamy, pokażemy i przedyskutujemy kilka najbardziej efektownych i nieoczywistych spotkań filmowców z arcydziełami słowa. Nasz konkurs literacki zogniskowaliśmy wokół iMana, człowieka-gadżetu, którego media i konsumpcja zostawiły samego na skraju rozpaczy, na granicy nadziei. W poważnych (?) panelach zastanowimy się nad znaczeniem technologii we współczesnej kulturze oraz nad zagrożeniami (szansami?), jakie czyhają na artystów ze strony ideologii.” (info ze strony organizatora).
I oczywiście czytania- najważniejszy punkt programu. W Kamienicy Artystycznej umieszczono pudło. Do pudła wciskano pisarzy i pisarki czytające. Pudło jest monitorowane, a fragmenty z jego wnętrza wyświetlane są na telewizorach poustawianych w różnych częściach sali. Nie wszyscy z publiczności mogą widzieć czytającego. Nie jest to dobre rozwiązanie, ale to tylko moja opinia. Ja lubię patrzeć na kogoś, kogo słucham, a to zapudlenie opowiadaczy uniemożliwiało mi kontakt wzrokowy, bo siedziałam akurat za pudłem. No cóż, ale eksperymentować trzeba, choć zawsze w przy okazji takich festiwali pojawia się pytanie: Jak sprzedać literaturę w dzisiejszych nieliterackich czasach? Nie oszukujmy się, w starciu z najnowszymi technologiami, książka przegrywa z kretesem, ale walkę o czytelnika warto podjąć. A takie inicjatywy jak MFO czy Port Wrocław są świetnymi przykładami na to, że literatura wcale nie stoi na przegranej pozycji.
Wczoraj do pudła organizatorzy wsadzili Grażynę Plebanek, Jerzego Sosnowskiego, Sofiję Andruchowycz i Edgara Kereta. Dzisiaj kolej na Sanę Krasikov, Joannę Bator, Zytę Rudzką, Andrija Bondara i Pettinę Gappah. A ja tymczasem zmykam na panel dyskusyjny. Miłego.

piątek, 15 października 2010

Zgęstka literacka

Szykuje się naprawdę intensywny tydzień literacki,a wszystko rozpocznie się jutrzejszym Międzynarodowym Festiwalem Opowiadania. Uwielbiamten festiwal, uczestniczę w nim od samego początku. Siedem lat temu w głowie Olgi Tokarczuk pojawiła się myśl, a myśl przekuta w czyn została i w ten oto sposób już po raz szósty ( w 2008 roku festiwal się nie odbył z powodu braku dofinansowania) miłośnicy opowieści – słuchacze i opowiadacze- zjeżdżają z całego świata po to, by w stolicy Dolnego Śląska świętować, bawić się i czytać.Idea jest szczytna – przywrócić dawne tradycje, gdy to ludzie spotykali się poto, by snuć opowieści. I tak przez dwa dni od rana do wieczora Wrocław jest przepełniony historiami. A w tym roku zapowiada się naprawdę ciekawie. Będzie Edgar Keret – izraelski pisarz – mistrz krótkiej formy. Jutro będzie czytał swoje teksty, w do towarzystwa dodali mu Sofijkę Andruchowycz, Grażynę Plebanek i Jerzego Sosnowskiego. Z wizyty Pana Jerzyka cieszę się niezmiernie, bo tematem mojej pracy magisterskiej był całokształt jego twórczości. Kilka razy się z nim spotykałam, rozmawiałam – to niesamowicie sympatyczny człowiek. A w sobotę też jest spotkanie, na które się niezmiernie cieszę, bo wieczorkiem w Kamienicy Artystycznej pojawi się Joanna Bator – autorka „Piaskowej Góry” –jednej z lepszych powieści, która wyszła w zeszłym roku.
W niedziele- tradycyjnie „Dzień dziecka”, czyli coś dla najmłodszych moli książkowych.
W poniedziałek spotkanie, na którym mi bardzo zależy- Gajda i Grabaż w Empiku, a prowadzi Waldek, o czym już wspominałam wcześniej.
Wtorek i środa wolne od literackich wrażeń, ale w czwartek kulturalne spotkanie z Rafałem Dutkiewiczem i Markiem Krajewskim.
Piątek należy do Ingi Iwasiów, a w sobotę ...a w sobotę już spokój.
Czy na literaturę są jakieś dawki? Bo zapowiada się na przedawkowanie :) I to mi się podoba.

środa, 13 października 2010

Kim jest Krzysztof G.?

Pod koniec grudnia 2008 roku Krzysztofowi Gajdzie, autorowi wybitnej biografii Jacka Kaczmarskiego, zaczęła nieśmiało w głowie tlić się pewna myśl. W 2007 roku Krzysztofowi Grabażowi Grabowskiemu, liderowi zespołu Strachy na Lachy, udało się wydać „Autora” – płytę z piosenkami Jacka Kaczmarskiego. Postać polskiego barda była punktem stycznym, który połączył dwie osobowości, a powstała z tej znajomości książka jest podstawową pozycją,która powinna się znaleźć na półce każdego wielbiciela twórczości Grabaża.
Całość tekstu na stronie G-punktu. Zapraszam  hihi

Nie do wytłumaczenia, nie do opanowania

„To wszystko nie pasuje do mnie, jako nad-realisty,który potrafi sobie wszystko wyjaśnić, uzasadnić, stąpać mocno po ziemi. Kiedy przychodzi mecz „Lecha” nie jestem sobą, sam siebie się boję, w związku z czym oglądam te mecze w samotności. Zbyt głęboko w to wchodzę” – gdy przeczytałam te ostatnie zdania, zamykające „Gościa” – Grabaża i Gajdy uśmiechnęłam się do siebie. Jak ja dobrze znam to uczucie, gdy coś w tobie wyzwala takie emocje i taką energię, o które się nie podejrzewałeś.Wtedy z tobą coś dziwnego się zaczyna dziać, nie poznajesz swoich reakcji, nie panujesz nad nimi, bo są dla ciebie obce, więc lepiej nie afiszować się z nimi nigdzie. Dlatego zawsze, gdy idę na koncert Strachów na Lachy staram się leźć pod samą scenę, a znajomych zostawiam gdzieś daleko- niech ich oczy nie widzą,co wtedy we mnie wstępuje. Wprawdzie nie grozi mi zawał, tak jak Grabażowi podczas meczy, ale emocje pewnie są porównywalne. I też nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Szlajam się po różnych koncertach, bo to dla mnie sposób na odstresowanie, ale tylko Strachy dziwnie na mnie wpływają. Jak można będąc27-letnią kobietą popadać w takie nastkowe stany? I zawsze sobie obiecuję, że następnym razem będzie normalnie i nigdy jeszcze nie udało mi się dotrzymać słowa. Doprawdy, nie mam pojęcia skąd to mi się bierze. Ale czemu ja o tym?Ano, przeczytałam „Gościa” i ... napisałam recenzję, którą niebawem będziecie mogli przeczytać na stronie G-punktu, ale powiem szczerze- ciężko było. Jak napisać obiektywny tekst o kimś, kto zajmuje tak ważne miejsce w życiu? Wielu rzeczy tam nie powiedziałam, bo uważam, że w recenzjach „ja” recenzenta, jego prywatne emocje nie powinny być eksponowane, co więcej- w ogóle ich nie powinno być. Dostajesz książkę, która wpisuje się w jakąś tradycję literacką ( w przypadku „Gościa” jest to akurat wywiad-rzeka) i operujesz odpowiednimi narzędziami, by ją ocenić. Emocje w recenzji nie są dobre. Pisząc o „Gościu”gimnastykowałam się niesamowicie, ale chyba i tak nie do końca mi to wyszło.Ale już nie potrafię inaczej napisać. W poniedziałek za tydzień spotkanie z autorami. I tu niespodzianka- poprowadzi je Waldek- dziennikarz, który w G-punkcie był moim „dzieciakiem”- pisał do mojego działu. Waldek potrafi przeprowadzać ciekawe wywiady, kilka dla mnie zrobił. I był w dziale specjalistą od literatury fantasy. Ale, że mi nie powiedział, że prowadzi spotkanie z Grabażem- poczekaj Waldku- ja Ci jeszcze pokażę ! ;)

sobota, 9 października 2010

Nagrody Literackie

Przez te wszystkie stresy zapomniałam o czwartkowym przyznaniu Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Dopiero wczoraj zauważyłam gdzieś w kioskowej witrynie tytuł informujący o tym, że laureatem tego prestiżowego wyróżnienia został nie kto inny, ale jeden z moich ulubionych pisarzy- Mario Vargas Llosa! Wiem, że jednym z faworytów na giełdach był nasz rodak- Adam Zagajewski, ale...przyznam szczerze, że jakoś szczególnie mu nie kibicowałam.
Llosa to jest dla mnie najwyższa półka, jego dwie książki- „Pochwała macochy” (tutaj sobie możecie przeczytać recenzję, która ukazała się na g-punkcie) oraz „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki”             (recenzja poniżej) to jedne z lepszych książek, jakie w życiu czytałam. „Gawędziarz”, moim zdaniem, jest słabszy, ale mimo wszystko Llosa cały czas trzyma poziom. Przymierzam się ciągle do „Rozmów w Katedrze” i do „Ciotka Julia i skryba”, ale póki co, patrząc na mój ciągle powiększający się stosik lektur obowiązkowych, Noblista będzie musiał poczekać. A 10 grudnia podczas wręczenia nagrody peruwiański pisarz wygłosi swoją noblowską mowę – poczekamy, poczytamy.

A już 12 października zostanie przyznana Nagroda im. Beaty Pawlak. Beata Pawlak była dziennikarką i pisarką. 12 października 2002 roku zginęła w zamachu terrorystycznym na wyspie Bali. Nagroda jest wypełnieniem jej woli zapisanej w testamencie. To wyróżnienie przyznawane jest od 2003 roku za teksty dotyczące innych kultur, religii i cywilizacji.  Do tej por nagrodzono m.in. Joannę Bator, Mariusza Szczygła, Pawła Smoleńskiego, Artura Domosławskiego- sama „śmietanka” polskiego reportażu. W tym roku do nagrody zostali nominowani:
- Wojciech Górecki, Toast za przodków, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010
- Marek Kęskrawiec, Czwarty Pożar Teheranu, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2010
- Jacek Leociak, Ratowanie. Opowieści Polaków i Żydów, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010
- Konrad Piskała, Sudan. Czas bezdechu, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2010
Przyznam szczerze, że z powyższych pozycji czytałam jedynie Konrada Piskałę, ale moją ciekawość rozpala reportaż Wojciecha Góreckiego, po który zapewne sięgnę.

A tymczasem martwi mnie Czesław. Od wczoraj nic nie zjadł. I łazi jakiś taki osowiały. Jak mu się nie polepszy, to jutro trzeba będzie iść do weterynarza.

Sadystka i masochista 

„Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki” to opowieść o namiętności, nie jest to jednak zwykłe romansidło. Mario Vargas Llosa dokonał w swej książce głębokiej wiwisekcji uczucia miłości, która stała się niebezpiecznym uzależnieniem oraz destrukcyjną siłą. Tło tej nieszczęśliwej historii stanowią równie tragiczne wydarzenia polityczne, jakie rozgrywały się w Peru na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu lat.


Historia zaczyna się  latem 1950 roku w Limie. Piętnastoletni wówczas  bohater zakochuje się w tajemniczej i tak samo jak on młodej Chilijeczce, która pewnego dnia przybywa do dzielnicy Miraflores, wzbudzając powszechne zainteresowanie męskiej części społeczności. Od tego momentu życie Ricarda zmienia się diametralnie. Zakochany w dziewczynie, świata poza nią nie widzi, niestety, tajemnicza piękność nie odwzajemnia uczucia, co więcej nagle znika.
Wydawać by się mogło, że bohater z czasem pogodził się ze stratą ukochanej. Wyjechał do Paryża, skończył studia i dostał pracę jako tłumacz w UNESCO. Nie zerwał jednak zupełnie kontaktu z rodzinnymi stronami. Dzięki listom od wuja Ataulfo Ricardo bohater, a wraz z nim i czytelnik, może śledzić polityczne losy swej ojczyzny- rewolucję, mającą na celu obalenie rządu Belmonda Terry’ego, czy też rebelię Świetlistego Szlaku, trwającą przez niemalże cale lata osiemdziesiąte, która zalała Peru morzem krwi.
Powieść ma świetnie przemyślaną konstrukcję. Praca Ricarda w dużej mierze wiąże się z podróżami. Każdy wyjazd natomiast kończy się spotkaniem z niegrzeczną dziewczynką, która nagle pojawia się znikąd niczym duch i tak samo jak zjawa, znika bez słowa. Szelmostwa, jakich kobieta dopuszcza się względem naszego bohatera są mieszaniną śmiałości, prowokacji i okrucieństwa. Peruwianeczka jest typową femme fatale. Dobrze zdaje sobie sprawę ze swej władzy, jaką posiada nad Ricardem i rani go tylko i wyłącznie dla zabawy. To prawdziwa sadystka, ale wygląda na to, że para z nich dobrana, bo Ricardo ma zadatki na masochistę. Dlaczego? Zdawać by się mogło, że to mądry mężczyzna-oczytany, znający języki, lubiący chodzić do teatru, jednym słowem-inteligent, a na błędach się nie potrafi uczyć. Przecież schemat spotkania za każdym razem jest ten sam-dziewczyna nagle się pojawia, wykręca mu numer i ucieka, zostawiając nieszczęśnika ze złamanym sercem. By jednak sprawiedliwości stało się zadość, w pewnym momencie i Chilijeczkę spotyka nieszczęście.
„Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki” to nie tylko niesamowita opowieść o toksycznej relacji między dwojgiem ludzi, ale również galeria ciekawych postaci. Warto chociażby zwrócić uwagę na  wzruszającą historię przyjaźni hipisa Juana i Mrs Stubard (przy okazji poznajemy nieco hipisowską obyczajowość), czy też losy rodziny Gavroscy, którzy zaadoptowali dziecko- niemowę. Llosa dba o głębię psychologiczną bohaterów, dzięki temu czytelnik otrzymuje pełnowymiarowe postaci.
Książkę czyta się jednym tchem, dużo w niej bowiem zaskakujących zwrotów akcji. Autor „Gawędziarza” wykazuje się nieograniczoną wyobraźnią, wymyślając kolejne szelmostwa przez co powieść staje się obrazem odmitologizowanej wersji romantycznej miłości. To książka przepełniona erotyzmem, instynktami oraz fascynacją, która w pewnym momencie staje się wręcz chorobą.

piątek, 8 października 2010

Czesław

„daj mi spokój
ja nie mam ochoty
ja to pierdolę
dziś jestem w nastroju
nieprzysiadalnym”
(M. Świetlicki, „Nieprzysiadalność”)

Nie mam siły na nic. Stres mnie pożarł, przetrawił i wydalił. Dawno już nie czułam się tak podle. Dawno już nie miałam takiego stanu, że nie potrafię dojść ze sobą do ładu. A najlepiej o wewnętrznym burdelu świadczy zewnętrze. Wyglądam strasznie. Ze stresu poobgryzałam wszystkie paznokcie, a ponieważ juz paznokci nie mam, to obżeram skórki. Codziennie się budzę ze ściśniętym żołądkiem, co wieczór się kładę zmęczona jak koń po westernie. Nie mam siły na spotkania ze znajomymi, nic mnie nie cieszy, marzę o tym, by wyjechać gdzieś w jakąś głuszę i przez tydzień nie pokazywać się światu na oczy. Nawet książka, na którą tak długo czekałam ( „Gościu. Auto-bio-Grabaż”) nie sprawia mi zbyt wielkiej radości, bo wieczorem nie mam już siły czytać. Wkładam więc w uszy Pidżamę Porno i staram się uwierzyć Grabażowi, że „Życie piękniejsze jest niż śmierć”. Stres, praca to są koszmary, których nie potrafię przegonić, nie potrafię się zdystansować. Wiem, że wyjść jest kilka, ale na razie wszystkie są dla mnie zamknięte, a po głowie pałęta się tekst piosenki – „Muszę to przespać, przeczekać trzeba mi”, ale jak to przespać, skoro sen nie chce nadejść, a ja k już się pojawi, to zamienia się w koszmar?

Jest jedna k promyczek. Taki malutki, bo siedmiotygodniowy. Jest z nami od wtorku. Taki Czesław. Mały srajtek. Myślałąm, że nie będę potrafiła się dogadać z kotem, ale..zakochałam się. Pokraczne to taki, mruczy jak motorynka-NON STOP! Nie pozwala mi czytać, włazi mi na książkę, łeb wciska pod mój nos, łasi się mruczy, - jest boski. Zresztą, co tu dużo gadać – sami popatrzcie, jakie dziecko Jadzi i mi przyszło wychowywać :)


poniedziałek, 4 października 2010

Ja chcę tego marmurkowego

Czasami bywa tak, że poznajesz nową osobę i jeszcze nie zdążyłaś zamienić z nią jednego słowa, oprócz: „Miło Cię poznać”- a już wiesz, że będzie ona kimś, kogo polubisz. Tak też jest ze zwierzętami- idziesz do zoologicznego z zamiarem zakupienia np. chomika, patrzysz na te wszystkie gryzonie i nagle jeden wpada Ci w oko i już wiesz, że to TEN chomik.
Od mniej więcej trzech miesięcy przymierzamy się z Jadzią do zaadoptowania jakiegoś kociaka. Co chwilę znajomi mówią, że ich kotka ma małe i trzeba poczekać, aż się trochę odchowają. I tak czekamy i czekamy. I akurat dzisiaj, kiedy Jadzia pojechała do rodziców, szłam sobie przez ryneczek, a tu akcja zorganizowana przez Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Kilka klatek, a w klatkach fretki i kociaki do adopcji. Przechodziłam akurat obok i się zakochałam. Siedział taki, patrzył na mnie tymi swoimi zielonymi ślipiami, a ja czułam, że to TEN JEDYNY. Był piękny, marmurkowy, 5-miesięczny młodzieniaszek. Ale...Jadzi nie ma. To do niej dzwonię, że ja chcę tego, że ja muszę, innego nie chcę, on w sumie nie jest kociakiem, ale już trochę wychowany, i w ogóle- JA GO CHCĘ! Cóż...Jadzia wróci, to razem wybierzemy. Ale ja chcę tego marmurkowego przystojniaka, zakochałam się! Nie- Jadzia mówi mi przez telefon, że to nie pierwszy i nie ostatni przystojniak, w którym się zakocham. Nic to. Musiałam zostawić swój obiekt westchnień, ale wzięłam zdjęcie i telefon, bo być może nikt go nie przygarnął dzisiaj i jak tylko Jadzia wróci, to jej życie zatruję, żebyśmy go wzięły.

A tymczasem ogłoszono laureata Nike. Został nim Tadeusz Słobodzianek za dramat „ Nasza klasa. Historia w XIV lekcjach”. Przyznam szczerze, że jestem mocno zaskoczona, byłam przekonana, że nagrodę otrzyma Grochowska za biografię Giedroycia, choć nagroda publiczności dla tej autorki to również duże wyróżnienie. Nie czytałam tego dramatu, w ogóle mało dramatów czytam, wolę chodzić do teatru na „gotowce”. Ale zainteresowanych odsyłam do laudacji wygłoszonej na cześć laureata przez prof. Borkowską.

niedziela, 3 października 2010

A w moim pokoju zima

Brr...Marznę. Straszliwie marznę. Nasz genialny administrator wpadł na pomysł, by w te mrozy wymieniać instalację centralnego ogrzewania. Od wtorku nie grzeją kaloryfery, grzeje za to herbata z cytryną albo kubek gorącego mleka i kordełka podciągnięta pod sam nosek. Brr... Potrzebuję termoforka, najlepiej w postaci męskich ramion, ewentualnie mogę iść na kompromis i zadowolić się wielgachną maskotką, ale musi to być koniecznie jakiś futrzasty niedźwiedź.

Dzisiaj z samego rana (znaczy się o 9:00 ) szkolenie. Kurs komputerowy. Robiliśmy prezentacje w Power Poincie, a ponieważ jestem totalnym antytalenciem komputerowym, co chwilę coś mi się nie tak wklikiwało. Ale jak już się dobrze wkliknęło, to łaaał, to tak można? Jest tyle możliwości, które mogą ułatwiać pracę, tyle świetnych programów, ale czasu brak, by to wszystko zgłębiać. Choć, jak już wspominałam, ja i komputer to oksymoroniczne zestawienie. Chyba poszłam w Tatę – wystarczy, że się popatrzymy na monitor, a tu już się coś psuje. Mój Mamcik natomiast, jest samoukiem. Czyta pisma komputerowe, sama sobie wszystko instaluje, kombinuje, bawi się, a ja nie pojmuję, jak ona to robi?

Po kursie poszłam na spacer, nawdychałam się jesiennego powietrza. Uspokoiłam zszargane tygodniem pracy nerwy, odpoczęły oczy, umysł powoli przechodzi w stan błogiego nicnierobienia. Na zewnątrz ciepło, więc snułam się dwie godziny po ryneczku, zaszłam na jarmark ekologiczny i teraz siedzę w tym moim zimowym pokoju, pogryzam ciasteczka z lawendą izerską, a obok obowiązkowa mocna herbatka z bergamotki. Lampka trochę grzeje.

Tydzień był bardzo nerwowy, obżarłam ze stresu wszystkie paznokcie. Budziłam się codziennie rano ze ściśniętym żołądkiem, ale już jest weekend, a o tym co będzie później, nie chcę myśleć, nie chcę psuć sobie tego cudownego leniwego nastroju. Jedyną radością i promykiem słonecznym w mijającym tygodniu była paczka z wydawnictwa In Rock. Przyszła do mnie we wtorek, a w środku- wywiad-rzeka z Grabażem!!! Ile ja się na nią naczekałam! Jak - tylko wypakowałam to cudowne 560-stronicowe tomisko od razu wsadziłam nos między strony, poniuchałam –uwielbiam zapach nowych książek-i przepadłam! 560 stron Grabażowego słowotoku! Czytam, słucham płyt Pidżamy i Strachów i jestem w siódmym, - ba! w siedemdziesiątym siódmym- niebie! Z niecierpliwością czekam już na październikowe spotkanie z autorami:) I wiem, że ciężko mi będzie napisać obiektywny tekst. Choć już myślę nad tym, że na blogu pojawi się zupełnie coś innego, a recenzję, którą opublikuję na G-punkcie, być może uda mi się jakoś obiektywnie napisać. No cóż, będzie to dla mnie wprawka pisarska.

Wiem, że ostatnio mało o książkach piszę, ale to nie znaczy, że ich nie czytam. Czytam. Piszę również, ale nie na blogu. Trzeba jakoś dorabiać wszakże :). Niedawno skończyłam „Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów” Mariusza Surosza. I myślę sobie- książka w sam raz dla „Odry”, więc machnę sobie notkę i może mój ulubiony Redaktor tekścik przyjmie. zasiadłam więc do klawiatury i zastukałam te 4000 znaków. Wysłałam. Pan Mirosław oczywiście tekst weźmie, ale...trzeba go rozszerzyć. No tak...Zapomniałam, że w „Odrze” notka to 2000 znaków, a recenzja jest od 6000 znaków, a z tymi moimi czterema tysiącami nie bardzo wiadomo co zrobić...No i się wkopałam. Skrócić nie ma jak, bo ...no bo nie, a rozszerzyć? Ech, też problem, bo tekst jest spójny i nie bardzo wiem, co i gdzie dokleić. No, ale dobra, coś trzeba pokombinować. I pokombinowałam:) Tekst pójdzie, ale kiedy? Tego nawet najstarsi górale nie wiedzą :) .

piątek, 1 października 2010

Desiderata


Czasami, gdy jest mi źle, gdy egzystencja uwiera i rozbijam się o jej ostre kanty- zaglądam do Desideraty.
Czasami, gdy jest mi dobrze i czuję, że rzeczywistość jest szyta na moją miarę – zaglądam do Desideraty.
Czasami, gdy jestem zła i obrażam się na Pana Boga – zaglądam do Desideraty.
Desiderata to zestaw wskazówek, rozwinięta myśl, która radzi, byśmy żyli i pozwolili żyć innym. To tekst z 1927 roku, napisany przez Maksa Ehrmanna, choć jeszcze niedawno sądzono, że Desiderata powstała na początku XVII wieku. Pomyłka wynikła stąd, że gazetka, w której był zamieszczony tekst Ehrmanna, została znaleziona w kościele w Baltimoore. Był to kościół pod wezwaniem św. Pawła, a na pierwszej stronie owej gazetki widniał napis „ Kościół św. Pawła 1692 rok.” Datę tę błędnie przypisano wiekowi gazetki, a w rzeczywistości jest to rok powstania parafii.
Tekst Desideraty szybko trafił do kultury masowej, szczególnie przypadł do gustu ruchowi hippisowskiemu. Stąd go znam (o swoich hipisowskich perypetiach pewnie też kiedyś opowiem, jak mi się zbierze na wspomnienia). Podnosi mnie na duchu, uspokaja nerwy, ale czasami mnie drażni, bo wydaje się być tak bardzo nierealny.

DESIDERATA

Krocz spokojnie wśród zgiełku i pośpiechu - pamiętaj, jaki pokój może być w ciszy. Tak dalece, jak to możliwe, nie wyrzekając się siebie, bądź w dobrych stosunkach z innymi ludźmi. Prawdę swą głoś spokojnie i jasno, słuchaj też tego, co mówią inni, nawet głupcy i ignoranci, oni też mają swoją opowieść.

Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha. Jeśli porównujesz się z innymi, możesz stać się próżny lub zgorzkniały, albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od Ciebie. Ciesz się zarówno swoimi osiągnięciami jak i planami.

Wykonuj z sercem swą pracę, jakkolwiek by była skromna. Jest ona trwałą wartością w zmiennych kolejach losu. Zachowaj ostrożność w swych przedsięwzięciach - świat bowiem pełen jest oszustwa. Lecz niech Ci to nie przesłania prawdziwej cnoty, wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie pełne jest heroizmu.

Bądź sobą, a zwłaszcza nie zwalczaj uczuć: nie bądź cyniczny wobec miłości, albowiem w obliczu wszelkiej oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa.

Przyjmuj pogodnie to, co lata niosą, bez goryczy wyrzekając się przymiotów młodości. Rozwijaj siłę ducha, by w nagłym nieszczęściu mogła być tarczą dla Ciebie. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności. Obok zdrowej dyscypliny bądź łagodny dla siebie.

Jesteś dzieckiem wszechświata, nie mniej niż gwiazdy i drzewa masz prawo być tutaj i czy Ci to jest dla Ciebie jasne czy nie, nie wątp, że wszechświat jest taki, jaki być powinien.

Tak więc bądź w pokoju z Bogiem, cokolwiek myślisz o jego istnieniu i czymkolwiek się zajmujesz i jakiekolwiek są Twoje pragnienia: w zgiełku ulicznym, w zamęcie życia zachowaj pokój ze swą duszą.

Z całym swym zakłamaniem, znojem i rozwianymi marzeniami ciągle jeszcze ten świat jest piękny. Bądź uważny, staraj się być szczęśliwy.