Teksty umieszczane na tym blogu, są mojego autorstwa. Kopiowanie i wykorzystywanie ich w innych miejscach, tylko za zgodą autorki

czwartek, 30 czerwca 2011

100 lat!

Dzisiaj mija setna rocznica urodzin naszego Noblisty- Pana Czesława Miłosza. Nie przepadam za jego twórczością. Dla mnie jest zbyt pompatyczna, nafaszerowana patosem i pisana z perspektywy Wielkiego Moralisty. Nie czytam Miłosza do poduszki, wolę Szymborską, jeśli już o Noblistach mówimy. Ale kilka wierszy Miłosza mam zapisanych w kajeciku i czasami je sobie podczytuję, bo mnie Pan Miłosz dowcipem i dystansem do samego siebie zaskakuje niekiedy. I takie wiersze lubię, o np. ten:

Uczciwe opisanie samego siebie nad szklanką whisky na lotnisku, dajmy na to w 
Minneapolis
Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy słabną, ale dalej są nienasycone.
Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach, 
Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno.
Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości.
Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem, układając sceny tej ziemi z rozkazu  erotycznej wyobraźni.
Nie pożądam tych właśnie stworzeń, pożądam wszystkiego, a one są jak znak ekstatycznego obcowania.
Nie moja wina, że jesteśmy tak ulepieni, w połowie z bezinteresownej kontemplacji, i w połowie z apetytu.
Jeżeli po śmierci dostanę się do Nieba, musi tam być jak tutaj, tyle że pozbędę się tępych zmysłów i ociężałych kości.
Zmieniony w samo patrzenie, będę dalej pochłaniał proporcje ludzkiego ciała, kolor irysów, paryską ulicę w czerwcu o świcie, całą niepojętą, niepojętą mnogość widzialnych rzeczy.

Ciekawe, czy dostał się do Nieba i zamienił się w patrzenie...

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Dylemat


Nie wiem co napisać, tyle się od środy wydarzyło. Najpierw cudne dwa dni w Miłynie, potem szybko do domu, wesele kuzyna, powrót do Wrocławia, koncerty i... Jadzia się wyprowadza :( Napisała mi esemesa, gdy byłam w domu. Przypadkowo trafiła jej się atrakcyjniejsza oferta. Wynajem osobnego pokoju za taką samą kasę, jak teraz, więc jej się nie dziwię, bo sam bym skorzystała. Jednak, nie ukrywam, że jest mi strasznie smutno, bo się do Jadzi przywiązałam i popłakuję sobie w kąciku, że taki obrót sprawy przybrały. Od początku studiów wynajmuję mieszkania. Od pięciu lat mieszkam w moim obecnym lokum. To dwupokojowe mieszkanko, w którym mieszkają różne osoby.  W jednym pokoju mieszkają Krzyś z Mateuszem, a w drugim ja z Jadzią. Wiadomo, że przez całe życie nie będę wynajmować, albo raczej, współwynajmować tego pokoju, bo człowiek i m straszy, tym bardziej potrzebuje swojego kąta. Fakt jest taki, że nie stać mnie na kupno mieszkania i póki co perspektywa wynajmu jest wpisana w prozę mego życia. Ale ja nie o tym chciałam... Mam problem – co będzie z Czesławem? Opcje są dwie:
1.     1. Czesław zostaje ze mną.
2.     2. Jadzia zawozi Czesława do swoich rodziców na wieś.
No i tu zaczynają się schody...Przywiązałam się strasznie do tego malucha, ale:
1.     1. często wyjeżdżam na weekendy do przyjaciół, do domu, na jakieś koncerty, festiwale- co ja wtedy zrobię z kotem? Ile można prosić sąsiadkę, żeby zaglądała do niego i mu dwa razy dziennie zmieniała wodę i dawała jeść?
2.     2. a jeśli ja się będę chciała wyprowadzić, poszukać osobnego pokoju, to z kotem zawsze będzie trudniej.
3.     3. a na urlop jakbym chciała pojechać, to co ja z kotem zrobię? Ze sobą nie wezmę, bo to głupolowate drze mordkę i nie chce siedzieć w transportówce. Poza tym nie wyobrażam sobie dźwigania w jednej ręce transportówki z wrzeszczącym Czesławem, a w drugiej łapie tachać walizkę, kuwetę i tysiąc innych potrzebnych rzeczy. Nie mogę dźwigać, bo może mi się siatkówka odkleić. I co tu zrobić?
No ale z drugiej strony, jak patrzę w te zadziorne oczęta, to nie chcę go oddawać na wieś. Choć wiem, ze teraz byłby najlepszy moment, bo ja jakoś to przepłaczę i po czasie mi przejdzie (tak myślę...), a Czesław, póki młody, też się szybko zaklimatyzuje i szybko zapomni (mam nadzieję...). No i nie wiem co robić: raz chcę Jadzi powiedzieć, żeby go jednak zabrała do rodziców, a za chwilę jestem zdecydowana go zatrzymać. Ech...Nie wiem co robić...

środa, 22 czerwca 2011

Dopisek

Zapewne osoby, które odwiedzają mój kącik regularnie zauważyły, że przez dwa ostatnie dni ciągle coś zmieniam, bo mnie w ogóle jakoś tak na zmiany wzięło. Myślę,że tak na jakiś czas zostanie. Jestem okropną estetyczną laiczką i kolorystyczną ignorantką, co widać w tej pstrokaciźnie. Ja się w niej odnajduję, mam nadzieję, że Wy się też odnajdziecie i nie zmykniecie do innych kącików-bardziej stonowanych, wyciszonych. Wiem, wiem, że takie kolory mogą rozpraszać, ale...spróbujemy? Może nie będzie tak źle.
A teraz najważniejsze : BARDZO DZIĘKUJĘ ADZIE STRZELECKIEJ, która jest autorką tego cudnego bannerka. Smoki w boki, ściski-pociski, i w ogóle same słodkości- DZIĘKUJĘ!!! 
No to już Was nie męczę. Dobrej nocy. Koloro! (skrót od kolorowych snów:)

wtorek, 21 czerwca 2011

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Nuda w biurze?

Nuda w biurze?
 1. Sprawdź na parapecie, czy nie ma zdechłych much.
 2. Dobrze je przesusz!
 3. Teraz potrzebujesz kartkę papieru i ołówek.
 4. Daj się ponieść fantazji!









niedziela, 19 czerwca 2011

Nagroda Literacka Gdynia

Wczoraj już po raz szósty wręczono Nagrodę Literacką Gdyni w kategoriach: poezja, proza i esej. W tym roku również wręczono wyróżnienie „Nagrody Osobnej”, które przypadło Andrzejowi Sosnowskiemu w uznaniu za jego dokonania na poetyckim polu.

W kategorii poezja zwyciężyła Ewa Lipska z tomikiem „Pogłos, za prozaiczne dokonania nagroda powędrowała do Justyny Bargielskiej za „Obsoletki”, natomiast w kategorii esej „Gdyńska Kostka Literacka” poturlała się do Stefana Chwina za „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni”.

sobota, 18 czerwca 2011

Kot i marchewa

Jadzia pojechała do Warszawy na Orange Festiwal, więc Czesio nie ma kogo drapać i podgryzać. Ale dzisiaj rana, jak zwykle w sobotę, zasiadłam z dużym kubkiem kawy, zakopałam się w kordełkę i wcisnęłam nos w książkę. A tu jak mnie coś pazurami nie zaczepi! Czesio upatrzył sobie moją rękę jako potencjalną zdobycz łowczą. Nakrzyczałam na sierściucha, bo mnie wystraszył -  no żeby tak znienacka atakować rękę, która podaje karmę tudzież inne smakołyki! Polazł obrażony. Ale za chwilę powrócił i zajął się czytaniem moich notatek, ołówek jednak bardziej go zainteresował...


Zaszalałam. Od roku łazi za mną pokusa i tak mi podszeptuje, że marchewka to takie fajne warzywko o takim fajnym kolorze, który świetnie na włosach będzie wyglądał...No i uległam pokusie. Czyż nie miała racji?



środa, 15 czerwca 2011

Halina Korolec-Bujakowska "Mój chłopiec, motor i ja"


Jest rok 1934. Młode małżeństwo Bujakowskich poczuło zew przygody i postanowiło wyruszyć w podróż ich życia. Zakupują zatem motor  B.S.A W 19-484 PL, który na trzy lata stanie się niemalże ich domem. Cel- Szanghaj. Niemożliwe? A jednak!  Pewnie ciekawi Was, co pchnęło młode, zamożne małżeństwo do trzyletnich wojaży w spartańskich warunkach? A czy musi być jakiś powód? Wystarczy, że idea narodziła się w głowie, bo przecież jedną z wartości, nadającą sens życiu jest realizowanie swoich marzeń- „(...) iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem i tak do końca.” – jak to swego czasu powiedział Joseph Conrad..
Wyruszają zatem z Druskiennik, by 23.08.1934 roku oficjalnie skierować koła motoru w stronę Chin.

„(...) podział ról od początku jasno ustalony, mój chłopiec ma motor, czuje każde drgnienie maszyny, pracuje, prowadzi, naprawia, opiekuje się dziesięciokonnym potworem, pasażerka wózka telepie się bezczynnie, oczy otwarte, uszy nastawione, wypatruje, nasłuchuje i pisze. Może uda się spisać kronikę tej przygody XX wieku?”- pisze Halina Korolec – Bujakowska. I udało się, a efektem jest książka „Mój chłopiec, motor i ja”.

Ten niesamowity dziennik podróży udało się wydać dopiero po siedemdziesięciu latach. Dzięki wrażliwości autorki, niezwykle ciepłym i plastycznym opisom możemy się przenieść wraz z młodymi wędrowcami do Persji, gdzie rozgrywa się walka o życie na słonej pustyni, a później w górach, gdzie mróz i śnieg skuwają krew w żyłach. Jedziemy też do Bombaju ,by tam , z jednej strony zatopić się w kolorowy świat bazarów, a z drugiej pochylić nad uderzającą nędzą. Na sześć miesięcy rozbijamy namiot w birmańskiej puszczy w oczekiwaniu na nowe łożysko do motoru i poznajemy w tym czasie obyczaje plemienne Ików.

Ale książka „Mój chłopiec, motor i ja” to nie tylko kronika z romantycznej wędrówki, to również opowieść o miłości dwojga ludzi, o przyjaźni, spełnianiu marzeń, o zdobywaniu nowych doświadczeń i otwartości na inne kultury. Szczególnie urzekający jest epizod przygarnięcia przez młodych małej niedźwiedzicy Thai, która została wykupiona z niewoli. Przyjaźń jaka rodzi się między maluchem, a podróżniczką to jeden z najbardziej wzruszających fragmentów książki.

Podróż była ich marzeniem, ale wiadomo, że nie zawsze świat jawi się w różowych barwach. Przedsięwzięcie od początku było ryzykowne i wzbudzało wiele kontrowersji. Z jednej strony młodych zapaleńców przygody uskrzydlały wszelki gesty życzliwości ze strony spotykanych ludzi, ale z drugiej strony borykali się z problemami technicznymi, chorobami, a niekiedy i ubóstwem. Wszystkie przeszkody i cierpienia zdają się jednak umacniać naszych bohaterów i sprawiają, że ich uczucie staje się mocniejsze. Bo, jak to zauważa Stanisław Bujakowski- w taką podróż nie można się wybierać z pierwszą lepszą osobą. Podstawą jest zaufanie, bo podczas wyprawy wszystko się może zdarzyć.

Książka jest przepięknie wydana, rarytasem są zdjęcia dokumentujące całą wędrówkę. Do tego po części kronikarskiej został umieszczony felieton Stanisława Bujakowskiego, w którym autor udziela praktycznych porad tym, którzy zdecydowaliby się na podobne szaleństwo. Na sam koniec czytelnik ma okazje poznać uroki takich wojaży z zupełnie innej perspektywy, w ostatnim bowiem rozdziale książki głos zostaje oddany...motorowi.

„Mój chłopak motor i ja” to lektura nie tylko dla poszukiwaczy przygód, jest to również książka dla tych, którzy chcą ogrzać się w cieple niezwykle urokliwych i zakochanych w sobie młodych marzycieli.

Halina Korolec - Bujakowska, Mój chłopiec, motor i ja, W.A.B. , Warszawa 2011.

Dziękuję wydawnictwu W.A.B. za egzemplarz recenzyjny książki.

niedziela, 12 czerwca 2011

Ewa Madeyska, "Katoniela"


„Katoniela”, jak to autorka sama wyjaśnia na ostatniej stronie okładki, powstała „ze złości na zakłamane postawy niektórych katolików.” W kraju, w którym katolicyzm jest jedną z najwyższych wartości, a politycy walczyli o wliczanie ocen z religii do średniej, taki tekst mógłby świadczyć o odwadze i bezkompromisowości pisarki. Sama wściekłość i odwaga  jednak nie wystarczą.

Od kilku lat polska literatura próbuje się zmierzyć z tematem naszej narodowej religijności. Nie jest to zadanie łatwe i często pisarze podejmujący ową kwestię wpadają w pułapkę tendencyjności. Chcąc obalić stereotypy, paradoksalnie, jeszcze bardziej je pogłębiają. Tak też właśnie jest w przypadku debiutanckiej powieści Ewy Madeyskiej.

Już na wstępie dowiadujemy się, że główna bohaterka,(nomen omen) Aniela, jest katoliczką. Problem jednak polega na tym, że „ Wyboru wyznania dokonali za nią rodzice, a za nich ich rodzice, i tak dalej.” I już po przytoczonym cytacie możemy się domyślić tezy, którą stawia Madeyska, a mianowicie- jesteśmy z góry skazani na katolicyzm, przyjmujemy go bezrefleksyjnie, bo dużo większy wpływ na nas mają społeczne uwarunkowania niż świadome wybory. Konstatacja jest oczywista- skoro jesteś Polakiem, musisz być katolikiem albo raczej „katolem”.

Świat przedstawiony w „Katonieli” jest nieproporcjonalnie podzielony, czytając odnosi się bowiem wrażenie, że Bóg zesłał na niewinną kobietę wszystkie możliwe nieszczęścia. Mamy więc tu chore relacje rodzinne, nieplanowaną ciążę, nieudane małżeństwo, stratę rodzeństwa i kilka jeszcze innych tragedii, których nie ma sensu w tym miejscu wymieniać. Chcę tylko dodać, że oprawcami w każdym przypadku są katolicy.  Być może ta multiplikacja krzywd miała służyć przejaskrawieniu i ukazaniu ich obłudnych postaw. Niestety, ten chwyt daje odwrotny rezultat, po kolejnym nieszczęściu, czytelnik coraz mniej zaczyna wierzyć autorce.

Bohaterowie powieści, to postaci, zbudowane z samych negatywnych cech. W tym „czarnym” gronie jest tylko jedna jedyna postać, która ma zadatki na prawdziwą świętą           (Marta- siostra głównej bohaterki), ale niestety, jej żywot jest krótki i w związku z tym uwidacznia się kolejna teza Madeyskiej- dobrzy katolicy lądują w kostnicy, a „katole” wiodą sobie żywot święty. Uderzające w tej narracji jest to, że religijni fanatycy, którzy zaprzedali duszę Kościołowi, nie szukają usprawiedliwienia swoich świństw u Boga, a to dlatego, że potrafią sprytnie relatywizować popełniane grzechy. Poza tym Ducha Świętego zawsze można jakoś udobruchać, jak to stwierdza Totalny- mąż głównej bohaterki. To właśnie Totalny świecki katecheta i nawiedzony przewodnik duchowy grupy Odnowy w Duchu Świętym jest główną postacią, na której ogniskuje się cała złość, o której mówiła autorka. Ów bohater jest marzeniem każdej uczestniczki spotkań modlitewnych, każda widzi w nim proroka, uduchowionego przewodnika i zdaje się, że sam Totalny w to wierzy, ale maska, którą mężczyzna przywdziewa w Kościele spada z hukiem w domowym zaciszu.

Jak wcześniej wspomniałam, w ostatnich latach ukazało się kilka beletrystycznych pozycji o katolicyzmie. Te narracje wytworzyły swoistą matrycę wątków, które zazwyczaj są podejmowane w tego typu tekstach (np. narodowy katolik zazwyczaj prowadzi podwójne życie i w finale zostaje zdemaskowany), Madeyska dorzuciła kolejny aspekt, a mianowicie- cielesność, a co za tym idzie, seksualność, które, jak wiadomo, w religii katolickiej są tematami tabu. Ukazanie seksu w „Katonieli” sprowadzone zostało do małżeńskiego gwałtu i wewnątrzmałżeńskiej prostytucji i są to chyba najbardziej wstrząsające fragmenty w książce.

Madeyska daje upust swej wściekłości nie tylko na płaszczyźnie fabularnej, ale również gniew swój srogi zamyka w warstwie językowej. Stąd w powieści oryginalna metaforyka, zestawiająca ze sobą dyskurs cielesny z dyskursem duchowym. Madeyska żongluje katolickimi frazesami, ukazując ich semantyczną pustkę i próbuje stworzyć odrębną mowę, która będzie w stanie unieść ciężar hipokryzji. Czy jej się to udało? Chyba raczej nie, bo jak początek powieści zapowiada się obiecująco, tak im bliżej końca, tym bardziej wszystko się gdzieś rozmywa, pozostawiając uczucie niedosytu zaprawione nutką rozczarowania.

Ewa Madeyska, Katoniela,  Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.