Anna Fryczkowska po raz kolejny udowadnia, że nieobce
jest jej poczucie humoru. Ci, którzy znają wcześniejsze książki autorki, z
pewnością się nie zawiodą, ci zaś, którzy właśnie dzięki lekturze tej akurat
powieści zawrą znajomość z twórczością pisarki, prawdopodobnie zaliczać się
będą odtąd do jej fanów. Fryczkowska bowiem z pewnością umie opowiadać. - pisze na swoim blogu Bernadetta Darska. Niestety,
nie zgadzam się z nią i muszę przyznać, że bardzo się cieszę, że moja przygoda
z tą autorką zaczęła się od „Z grubsza Wenus", bo, gdybym najpierw
przeczytała „Starsza pani wnika", to już bym po powieści Fryczkowskiej nie
sięgnęła.
Za ten kryminał
pisarka otrzymała nagrodę na festiwalu literatury kobiecej „Pióro i pazur"
i ja to rozumiem, bo powieść jest dobrze napisana, postaci są barwne, niektóre
wkurzające, inne wzbudzające sympatię. Świetnie została oddana relacja Jara,
dorosłego faceta, i jego babci Haliny, która nie pozwala mu dorosnąć i wiecznie
wciska nosa w życie wnuka. Nie dlatego, że jest wścibska, ale dlatego, że go
kocha i uważa, że Jareczek jest życiową ciapą, więc potrzebna mu pomoc.
I babcia pomaga,
choć wnuk się niczego nie domyśla.
A wszystko zaczęło
się od tego, że Jaro założył firmę detektywistyczną. I tu mam pierwszy zgrzyt,
bo Jaruś w ogóle nie ma wykształcenia kierunkowego, ale jak s wymyślił, tak został
dedektywem, wiadomo-zawód, który może wykonywać każdy, jak sobie tylko tak
postanowi.
No nic, idźmy
dalej- dochodzi do krwawego morderstwa i Jaro przez przypadek zostaje wplątany
w rozwikłanie zagadki. A babcia oczywiście mu pomaga, podsuwając tropy, o czym
wnuczuś nic nie wie.
Śledztwo się toczy,
dochodzą kolejne pytania, fabuła się zapętla coraz bardziej, czytelnik kluczy i
się zastanawia o co chodzi, kto to mógł zrobić i gdy już ma jakiegoś podejrzanego,
okazuje się, że to jednak nie ten/ta. Czyli- sprytnie prowadzona narracja i jak
na dobry kryminał przystało, zwodzenie czytelnika, podsuwanie fałszywych
tropów, wciąganie go w akcję. To się autorce udało. I wszystko byłoby ok, gdyby
nie wciśnięte, mam wrażenie, że na siłę, fragmenty okrutnego znęcania się nad
kotami.
Jest w książce świr
z chorą wyobraźnią i bestialsko tępi koty, które dokarmia babcia Jara i jej
koleżanki. Po chusteczkę są te makabryczne opisy?! Nic nie wnoszą do akcji,
jedynie niesmak. Ja jako kociara, czytając te okropne fragmenty, za głowę się
łapałam i tuliłam mojego Oskarka, bo sobie nie wyobrażam, żeby ktoś tak
bezbronnemu stworzeniu robił krzywdę dla własnej uciechy i to jeszcze filmował!
Nie rozumiem tego
zabiegu i nie chcę go zrozumieć.
Bernadetta Darska
pisze, że ta książka jest dowcipna i nie jest odosobniona w swych odczuciach,
ale ja się pytam: gdzie jest to poczucie humoru? Dla mnie ta książka jest
przeraźliwie smutna, okrutna i niestety, nie polecam jej ludziom wrażliwym i
kochającym zwierzęta.
Wielka Orkiestra
Świątecznej Pomocy jest najlepsza na świecie! Jeśli ktoś uważa inaczej, niech
nie czyta tego posta.
Jurek kolejny raz
udowodnił tym wszystkim marudom, pisom, nie-pisom, że potrafi zjednoczyć ludzi,
potrafi otworzyć ich serca i wylać na cały nasz kraj falę dobroczynności.
Od początku jestem
z WOŚP-em. Zaczynałam jako wolontariuszka, po wyprowadzce na studia, wspierałam
Orkiestrę, wrzucając do puszki tyle, ile mogłam. Ale w tym roku to Orkiestra
pomogła mi, tzn. mojemu Hospicjum.
Z jednego procenta
przekazanego na WOŚP Owsiak zakupił dwadzieścia dziewięć samochodów i podarował
je hospicjom dziecięcym w całej Polsce. Hospicjum dla Dzieci Dolnego Śląska również zostało obdarowane, więc wypadałoby za tak hojny i
potrzebny nam dar podziękować.
Nie zastanawiałam
się długo, od razu zgłosiłam się do odebrania samochodu z rąk Orkiestry.
Niestety, wszystko odbywało się na wariackich papierach i lot zarezerwowany dla
mnie i jeszcze jednego wolontariusza, był trochę za późno.
Na szczęście część
naszej hospicyjnej delegacji ruszyła w drogę dużo wcześniej, więc z samego rana
dotarli do Warszawy, by podpisać odpowiednie papiery i już oficjalne odebrać auto.
O 13:30 miał być 11.
Bieg „Policz się z cukrzycą", który zgodnie z harmonogramem imprezy miały
prowadzić wszystkie podarowane samochody. I wyobraźcie sobie teraz sytuację: ja
i Zbyszek lądujemy o godzinie 12:45 na lotnisku Chopina w Warszawie, mam tę
świadomość, że ni huhu nie zdążymy pod Pałac Kultury i Nauki, ale dostaję
telefon od naszej wiceprezes Agi, że bieg jednak jest o 13:45, więc mamy frunąć
szybko do kolejki miejskiej i ona nas w pięć minut zawiezie na
miejsce...Tjaaa....Chyba w 25 min...no nic, emocje opadły, bo jak już do kolejki
się dostaliśmy, to kolejny telefon od Agi, żeby się nie spieszyć, bo oni już
powoli ruszają. Trudno, to chociaż zwiedzimy studio - myślę sobie.
Na spokojnie
wychodzimy z pociągu, a tu telefon- „Biegnijcie!!!Może zdążycie! Jedziemy
powolutku, to do nas dobiegniecie!!! Kierujcie się na karuzelę i idźcie z
pomarańczowymi koszulkami!!!!"
No to my gazu
(zumba się na nic zdała, bo myślałam, że płuca wypluję, tak zasuwałam),
wbiegamy, a tam...wszędzie pomarańczowe koszulki...No cóż...Ale patrzę,
jadąąąą!!!!! Mnóstwo samochodów, białych Volksvagenów oklejonych serduchami!
Znaleźliśmy swój i odetchnęlismy z ulgą.
Prawdziwe emocje
jednak czekały nas później. Okazało się, że identyfikatory, które
dostaliśmy, upoważniają do wstępu za kulisy sceny. Chociaż w sumie, to nie
jestem pewna, że tego upoważniały, ale w takich wypadkach najważniejsza
jest pewność siebie, a jak już pewność siebie nie pomaga, to wtedy muszą pomóc
oczy kota ze Shreka.
Weszliśmy, a ja, jak to ja, dostałam takiego mega
pozytywnego pierdolca (przepraszam, ale na tę przypadłość nie znaleziono
jeszcze ładniejszego i bardziej cenzuralnego słowa), że latałam od ludzia do
ludzia i pytałam o Qwsiaka i oczka zachodziły mi maślanką na widok podpisanych
drzwi garderoby (Bednarek, Lao Che, Happysad). No, ale zimno było, więc
poszliśmy do studia, poza tym, miałam dla Owsiaka babeczki upieczone własnoręcznie
(bo jakby ktoś nie wiedział, nasze Hospicjum ma znak rozpoznawczy-domowej
roboty wypieki) i ordery zrobione przez wolontariuszy.
Wpadliśmy do
studia, a ja jak to ja, wiecie już czego dostałam, tylko w podwójnej dawce. Nie
mogłam się nacieszyć tą atmosferą, tymi kolorami i tym, że w ogóle jestem w
studio, które od dwudziestu pięciu lat oglądałam na ekranie telewizora!
Studio jest niewielki,
ale ma dużo dobrej energii, jest tam głośno, wszyscy się uśmiechają, podają
sobie ręce i oczywiście, czekają na Owsiaka. To napięcie, wypatrywanie, te
emocje-dziwne, że nie padłam tam na serce.
Po studio kręciła
się ekipa TVN-u i na żywo cały czas kręcili. Chcieliśmy podziękować Jurkowi
Owsiakowi osobiście i wręczyć mu ordery oraz babeczki, ale w naszej ekipie
chyba spadł poziom wiary na to spotkanie, więc Aga podjudziła mnie, żebym
zaczepiła Pana od Kamery, by do nas podszedł. Mówisz-masz :), tylko w studio
było tak głośno, że prawie nie słyszałam, o co prezenter pytał, ale jakoś to
poszło.
(TUTAJ macie linka do naszego fp, gdzie możecie obejrzeć filmik)
Oczywiście, mi to
nie wystarczyło. Przyleciałam do Warszawy, żeby uścisnąć dłoń Owsiakowi, to zrobię
wszystko, by osiągnąć cel. Taki ze mnie osioł uparty.
Polazłam do
ochrony, ochrona postawiła pół studia na głowie, próbując mi pomóc, w końcu
trafiłam do rzecznika prasowego Jurka Owsiaka (PRZESYMPATYCZNY!), ale nawet on
nie wiedział, gdzie się nasza Gwiazda podziewa. No to z innej strony
spróbowałam: „A o której jest wejście na wizję?"
- „O 15:45, potem
Jurek jeszcze krąży po studio , więc jest szansa na złapanie go"-
odpowiedział rozbawiony.
Godzina 15:45-pełna
gotowość. JEEEEST!!!! Ruszyła kamera, ruszył Jurek, ruszył Magulec (to ja,
jakby kto nie wiedział). No i się dopchałam. Dałam ordery, dałam babeczki,
dostałam kwiaty, dałam buziaka i w spełnieniu dobrze wypełnionego obowiązku
wycofałam się w tłum.
Tak było. I Wy się
mnie pytacie dlaczego wolontariat jest fajny? Bo jest. Bo daje możliwość
poznawania nowego, sprawdzania siebie, przekraczania swoich granic. Owszem,
bardzo chciałam podać rękę Owsiakowi, to jest człowiek, który jest dla mnie
ważny, od którego uczę się dążenia do tego, co sobie wyznaczyłam, uczę się
pomagać i przede wszystkim on daje wiarę w to, że trzeba pomagać, że nie wolno
się poddawać, nawet, gdy inni kładą pod nogi kłody.
Moi znajomi mówią,
że jestem gwiazdą, w Hospicjum cieszą się, że mają przebojową wolontariuszkę,
którą wyślą tam, gdzie nawet diabeł się nie dostanie, ale wiecie, to nie jest
tak. Cieszę się, że udało nam się dostać na wizję, bo ludzie mogli zobaczyć
nasze Hospicjum, może komuś w świadomości zostanie nasze logo, może ktoś
zapamięta nazwę i pomyśli, że skoro tacy fajni ludzie angażują się w pomaganie,
to może i ich ruszy serce i się do nas zgłoszą. Potrzebujemy rozgłosu,
potrzebujemy wyjść z mgły, musimy nabrać kontur ów i małymi kroczkami nam się
to udaje. A ja się cieszę, że mogę też w tym pomóc, bo to jest moje miejsce w
Hospicjum- akcje, media i ciągle paplanie i reklamowanie i uświadamianie innym
po co jesteśmy.
Jurku kochany,
wiem, że pewnie nie przeczytasz tych słów, ale niech ci się z nami dobrze gra,
dziękuję za Orkiestrę, za serduszka, za te dwadzieścia pięć przepięknych
finałów. Będziemy z Tobą zawsze i o jeden dzień dłużej.
Kochana ekipo z Hospicjum, dziękuję za wspólnie spędzone cudowne chwile, a podziękowania specjalne dla naszego niezawodnego Roberta, który nas bezpiecznie dowiózł do Wrocławia.
Nie będzie długiej
recenzji, może tylko krótka notka, bo o tej uroczej niewielkiej książeczce nie
da się wiele napisać. Mały format, a tyle radości. Już dawno żadna lektura nie
wywołała u mnie uśmiechu na twarzy, który się utrzymywał od pierwszej do
ostatniej strony.
Stuart Hampke i
Ercic Marshall zebrali od dzieci listy adresowane do Pana Boga, pogrupowali je
tematycznie i ułożyli w bardzo zabawny zbiorek. Wydawnictwo Prószyński i Sk-a
pięknie to wszystko wydało w polskiej wersji, w której graficznie jest oddane
pismo nadawców oraz oryginalna ortografia.
Nad czym
zastanawiają się dzieci i co chcą od Pana Boga?
Mają wiele
ciekawych i rozbrajających pytań (Panie
Boże. Czytam Biblię. co to znaczy spłodzić. Nikt nie chce mi powiedzieć.
Całuję, Marta), są też dylematy (Kochany
borze dlaczego zamiast pozwalać ludziom umieraci nie zostawisz tych co masz
teras? przeciesz musisz ciągle dorabiaci nowych. Ala). W książeczce
znajdują się również gorące pragnienia, sugestie i skargi (Prosze ześlij mi kucyka. nigdy wcześniej o nic nie prośłam. morzesz to
sprawdzić w swoich aktach). Kolejny rozdział to pochwały, zwierzenia i podziękowania
(Kochany boże to wspaniałe że zafsze
układaż gwiazdy tam gdzie trzeba Jaś).
Wiecie dlaczego ta
książka jest taka radosna? Bo pozwala nam cofnąć się do świata dzieci, które
wszystko przyjmują bardzo poważnie, mają swoje dylematy, pytania, na które nikt
nie potrafi im odpowiedzieć. Traktują Pana Boga jak kogoś bardzo bliskiego,
kogoś, kto stworzył ten świat, więc musi o nim wszystko wiedzieć. Ta naiwna
wiara wzbudza we mnie tęsknotę za tym, żebym ja równie potrafiła tak dziecięco
otworzyć serce przed Panem Bogiem.
Pytania zadawane w
listach, dylematy, podziękowania, sugestie osoby z dużą wrażliwością potraktują
jako moment na zatrzymanie się i zastanowienie nad tym, co nam gdzieś w
dzisiejszym pędzie umyka.
Ale, przepraszam, o
co chodzi? Jak to ostatnia część? Panie Autorze, ja się na to kategorycznie nie
zgadzam! Rozstania są trudne, a w przypadku moich ukochanych niedoparków
pożegnanie może być i smutne i radosne-zależy, jak na to spojrzymy.
Lubię te stworki,
naprawdę je lubię i przez dwie części zdążyłam się z nimi zaprzyjaźnić, choć
mam wrażenie, że w moim mieszkanku nie zagrzały miejsca, natomiast w sercu...no
cóż, jedni kochają psy, papużki, inni koty i niedoparki.
Przyznać się muszę,
że poprzednie książki opisujące przygody sympatycznych skarpetożerców aż tak mnie nie wciągnęły, jak wydane niedawno
przez wydawnictwo Afera „Niedoparki na zawsze". Owszem, były miłości, podróże
i trochę orientalizmu, szczypta smutku, ale teraz mamy do czynienia z prawdziwą
aferą!
Ostatnia część
niedoparkowej trylogii to mrożący krew w żyłach kryminał z elementami horroru,
który wciąga jak pogryzanie orzeszków ziemnych. Czeka na nas prawdziwa zagadka,
porwanie, śledztwo i tajemniczy głos Sam-cienia wydobywający się z
połyskującego tygrysiego pazura. Idą ciary po plecach!
Nie spodziewałam
się, że książka o smakoszach skarpet może wciągnąć jak powieści Stephena Kinga!
Okazuje się, że świat niedoparków nie jest wcale takim bezpiecznym miejscem i
prawdziwe czarne charaktery potrafią zakłócić jego rytm.
Praga zostaje
zaatakowana przez armię rozpruwaczy, która nie pozostawi na swej drodze ani
jednej nieposzarpanej skarpetki. Podejrzewane o tę zbrodnię niegroźne
niedoparki muszą zmierzyć się tym razem ze złem w czystej postaci. I nie dość
że wróg pojawił się z zewnątrz, to na dodatek w szeregach Kojotów (mafia skarpetożerców)
dochodzi do zbezczeszczenia Czarnej Skarpety!
Kiedyś wydawczyni
tej książki powiedziała mi, że autor jest święcie przekonany, iż niedoparki nie
są tylko wytworem jego wyobraźni, ale istnieją naprawdę w świecie realnym. A
skoro niedoparki wyszły z książki to Pavel Šrut do niej wskoczył i tam jako
profesor Kędziorek dzielnie towarzyszy swoim bohaterom oraz podgląda ich
zwyczaje. Jego wielki dzieło o życiu niedoparków wraz z rysunkami jest
pilnowane lepiej niż oko w głowie, tak się mu zdaje, ale los lubi płatać figle.
Nowe postacie
wprowadzone przez autora mają wiele twarzy (pyszczków?), budzą nerwy, ale też i
sympatię (sprytna Tonka i mój najulubieńszy bohater-Włosy, Kojot-hipis, bardzo
ciekawy charakter), a niektóre z nich współczucie (Li-chan, który został
pozbawiony wspomnień) i oczywiście Fata, czyli zły los, który nigdy nie zginie
i zawsze będzie się gdzieś czaił, bo zło niestety nie przemija.
Zastanawiam się do
kogo kierowana jest cała seria „Niedoparków"? Do dzieci, to przecież
oczywiste, ale i młodzież na pewno nie pogardzi opowieściami o przygodach
uroczych skarpetożerców, a o dorosłych już nie wspomnę. W tych książkach każdy
znajdzie coś dla siebie: miłośnik powieści przygodowych zachwyci się wyprawą
Hihlika do Afryki, czytelniczka uwielbiająca romanse wzruszy się historią
sąsiada Wacława oraz z uśmiechem będzie się przyglądać rozwijającej się
znajomości głównego bohatera i Kawy, ten, który lubi czuć zimne dreszcze
podczas lektury nie zawiedzie się czytając ostatnią część trylogii.
Jest mi smutno, tak
zwyczajnie, jakbym żegnała się z kimś bliskim. Obserwowałam jak Hihlik z
niedojrzałego niedoparka stał się prawdziwym dorosłym i odpowiedzialnym
stworkiem ( no nie napiszę przecież, że mężczyzną, bo to nie ten gatunek). Będę
za nim tęsknić, za nim i za całą rodziną skarpetożerców, a profesorowi
Kędziorkowitylko mogę podziękować za
to, że mogłam poznać te urocze stworzenia.