Teksty umieszczane na tym blogu, są mojego autorstwa. Kopiowanie i wykorzystywanie ich w innych miejscach, tylko za zgodą autorki

środa, 29 lutego 2012

Nowe przygody Bolka i Lolka

 
Autorzy: Wojciech Bonowicz, Grzegorz Gortat, Ewa Karwan-Jastrzębska, Joanna Olech, Anna Onichimowska, Michał Rusinek, Wojciech Widtak, Maciej Wojtyszko
Tytuł: Nowe przygody Bolka i Lolka
Ilustracje: Mobile Wings   
Wydawnictwo: Znak Emotikon
Rok wydania: 2011


Pamiętam, że jak byłam dzieckiem, to nie siedziałam ciągle przed komputerem,  bo wtedy jeszcze nie był on tak popularny. Wraz z  innymi dziećmi spędzaliśmy całe dnie na podwórku, ganiając się w berka, grając w chowanego, skacząc w gumki, latając po drzewach, wymyślając różne akcje i misje. Nie raz wracałam do domu z poobijanymi kolanami i podartymi portkami. Przygoda- to było hasło, które pobudzało wyobraźnię. Dlaczego o tym wspominam?
Pamiętacie dwóch braci? Jeden z nich szczupły, wysoki, w czerwonych szortach i żółtej bluzie, a drugi niższy, pulchniejszy w fioletowych spodniach na szelkach i białym podkoszulku. Tak, tak, mam na myśli Bolka i Lolka, łobuzów, którzy mieli niesamowicie rozwiniętą wyobraźnię i ciągle pakowali się w jakieś tarapaty. A wiadomo, jak kłopoty, to i przygoda.  Nie ma co ukrywać, że większość moich kolegów z podwórkowej bandy im zazdrościła, ale nie traktowaliśmy ich jak bohaterów. Twórca i pomysłodawca animowanego serialu o przygodach Bolka i Lolka stworzył bowiem uniwersalne portrety najzwyklejszych na świecie młodych poszukiwaczy przygód. Dlatego ich lubiliśmy, bo to byli po prostu nasi kumple.
My już dorośliśmy, a Bolek i Lolek nadal pozostali dwojgiem urwisów, którym w głowie roi się od pomysłów na spędzanie wolnego czasu. Przekonać się o tym możemy zaglądając do „Nowych przygód Bolka i Lolka", które ukazały się nakładem wydawnictwa Znak.
Ośmiu autorów i dziesięć historii (Joanna Olech i Ewa Karwan-Jastrzębska napisały po dwa opowiadania), w których chłopcy mierzą się z wiklinowym potworem,  odwiedzają nawiedzony dom, poznają swojego internetowego kolegę, który okazuje się wampirem, albo odkrywają podczas remontu dziwne malowidła, które zachowały się na ścianach pod tapetami. W każdej niemal opowieści pojawia się jakiś stwór lub tajemnica do wyjaśnienia. Niektóre z historii przyprawiają o gęsią skórkę, ale na szczęście nasi bohaterowie są nieustraszeni i potrafią się wykaraskać z najgorszych kłopotów. A to dlatego ,że jeden za drugiego jest gotów stanąć murem. Fakt, że chłopcy ciągle się kłócą, dogryzają sobie nawzajem, ale w obliczu niebezpieczeństwa zawsze mogą na siebie liczyć.
Każdy z pisarzy zaproszonych do książki to indywidualista, stąd opowiadania różnią się stylem, ale to co je łączy to lekka nutka moralizatorstwa, nie ma w nim jednak nic z natręctwa typowych bajek dla dzieci. Autorzy nowych przygód dwóch braci pokazują,  jakie zagrożenia może nieść internetowe uzależnienie, zachłanność i nieuczciwość. Zabierają młodego czytelnika do świata, w którym solidarność i lojalność są najważniejsze. Przy tym udowadniają, że największym skarbem jaki posiadamy to nasza wyobraźnia, bo to ona właśnie sprawia, że świat nabiera kolorów.



niedziela, 26 lutego 2012

O zgęstce, kubku i ciekawej dyskusji

Znowu mnie dopadła zgęstka czasowa. Dlatego wybaczcie mi, ale moja aktywność blogowa zminimalizuje się do zera.
Od czwartku pakuję klamoty. W pokoju zrobiło się tak pusto, że aż echo słychać. Nawet nie wiedziałam,że mam tyle rzeczy, choć większość pudeł zajmują książki. Dzisiaj  to wszystko wyląduje w nowym domeczku. Ostatecznie przeprowadzę się dopiero w przyszłym tygodniu.
A wczoraj odwiedzili mnie Dragonella z Hipciem. Posnuliśmy się po wietrznym Wrocławiu, wytropiliśmy kilkoro krasnoludków. I dostałam prezent. No powiem wam,że czegoś takiego nie widziałam. Taki niby zwykły, zielony kubek. Obracam, patrzę...oooo, taki niby zwykły, zielony kubek ... z niezwykłą grafiką. A grafika już Wam znana- to zdjęcie, które Ada zaprojektowała dla mnie na urodziny:
Ale to jeszcze nic! Bajer polega na tym, że jak zalewam coś, co w tym kubeczku (niby zwykłym, zielonym, z niezwykłą grafiką) mam zamiar sobie przyrządzić- on się robi nagle biały, a zdjęcie nabiera kolorów! Tylko ucho pozostaje zielone!
Dragonella i Hipcio przejęli się moją  historią ze stłuczonym ulubionym kubeczkiem do kawy i przywieźli mi to zmieniające kolory cudo :).
Dziękuje Wam baaardzo i wiecie- jak co to jeszcze wiele krasnoludków we Wrocławiu czeka na Wasz przyjazd i sesję zdjęciową :).

A na koniec zapraszam do przeczytania podsumowania niezwykle ciekawej dyskusji, która pojawiła się na blogu Agnieszki Tatery. Temat dla każdego kto prowadzi literackiego bloga. Rozsyłąjcie zatem wici po swoich zaprzyjaźnionych blogach.

piątek, 24 lutego 2012

Jean Hatzfeld "Sezon maczet"

 

Autor: Jean Hatzfeld
Tytuł: Sezon maczet
Przekład:Jacek Giszczak
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2012


„ Nikt nie może wyznać całej przykrej prawdy, ani teraz, ani nigdy później (...) Na wzgórzach czy w więzieniu prawda objawia się po części wszystkim uczestnikom. Ocalali dysponują największą, bo najwięcej wycierpieli, to normalne. Żony Tutsi, które przeżyły, zagraniczni reporterzy, żołnierze mają swoją część. Ale jeśli zabraknie części prawdy ze strony winowajców, różne wieści o rzeziach będą krążyć bez końca. Winowajcy wiedzą więcej, niż wynika z ich ujawnionych wspomnień, więcej niż powiedzieli o przebiegu zdarzeń, kryją wiele sekretów w duszy”. Hatzfeld chce dotrzeć do tych sekretów, próbuje odkryć wstrząsającą prawdę, zagląda w oczy dziesięciorgu mordercom, bandzie z Kibungo, którzy decydują się mówić. Są wśród nich nauczyciel, żołnierz, dowódca interahamwe , młody chłopak, który marzył o karierze piłkarskiej i zwykli rolnicy. Nie jest łatwo uzyskać świadectwa zabójców, osadzeni w więzieniu w Rilimie Hutu narzucają zasady, według których będą się odbywały rozmowy.

Do przeczytania całego tekstu zapraszam na stronę e-czaskultury.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Top 10- muzyczni idole

Tym razem Kreatywna propozycja top 10 jest dla mnie baaardzo trudna. Książki to ogromna część mojego życia, drugą częścią jest muzyka. Wprawdzie nie mam pamięci do tytułów piosenek, dat powstania zespołów, wydawanych płyt, nawet czasami nie pamiętam nazwy bandu, który mnie zachwycił. Muzycznie jest u mnie bardzo różnie. Mam chwilowe fascynacje i jak mnie taka złapie to potrafię męczyć coś przez kilka miesięcy, a później odstawić na półkę na kilka lat. Są jednak takie zespoły, które na stałe i niezmiennie zamieszkały w mej głowie i w duszy. Na pewno jest ich więcej niż 10, ale cóż- zasady top 10 są twarde, więc spróbuję wybrać tylko dyszkę (kolejność jest nieistotna).

1. Strachy na Lachy


Od nich sie zaczęła moja przygoda z tekstami Krzysztofa "Grabaża" Grabowskiego. Jestem polonistką i bardzo dużą wagę przywiązuje do tekstów piosenek. Grabaż według mnie jest jednym z najlepszych tekściarzy w Polsce. I możecie mi nie wierzyć, ale jak Strachy zaczęły być popularne- nie znosiłam ich. Moja współlokatorka non - stop włączała BTW (mamy tylko siebie) i jak słyszałam to setny raz- miałam wymiotny odruch. A potem...Jak mnie rąbnęło to ino raz. I do dziś trzyma. Grabaż nauczył mnie szacunku dla artystów dlatego wszystkie płyty Strachów i Pidżamy Porno kupuje- nie ściągam z neta. Śmiało rzec mogę, że kocham ten zespół całym swym serduchem - za koncerty, za energię, którą od nich otrzymuję, za werbalizacje tego, co mi po głowie chodzi, a czego nie potrafię wypowiedzieć.
2. Pidżama Porno


Po Strachach musiałam trafić na Pidżamę i to była spóźniona miłość, bo akurat w roku, w którym "odkryłam" PP, Grabaż zawieszał działalność zespołu. To był mój pierwszy i zapowiadało się na to, że ostatni koncert. Na szczęście PP raz do roku się reaktywuje. PP mimo, że stworzył ją Grabaż, jest zupełnie inną energią niż Strachy. W moim odczuciu jest bardziej poważna (choć ostatnia płyta Strachów wcale lekką nie jest), dojrzała i muzycznie mocniejsza. Tekstowo- tak jak Strachy- bezkonkurencyjna.
3. Hey i Kasia Nosowska


Kocham starego Heya i kocham nowego Heya, kocham solowy projekt Nosowskiej. Kasia jest drugą osobą, której teksty wbijają mnie w fotel. Heya słucham zawsze jak mnie łapie jakiś melancholiczny nastrój- to mój lek na szarości. Koncerty Heya to dla mnie zawsze emocjonalna jazda. Kasia ujmuje mnie swoją skromnością i statycznością. Tylko, że tu wkrada się paradoks- Kasia na scenie nie wykonuje żadnych ruchów, ale jej twarz, głos mają w sobie tyle ekspresji, że ciary człowieka przechodzą.
4. Hurt


Hmmmm, dziwnie mi się myśli o Maćku Kurowickim w kategoriach idola. Ja po prostu chłopaków z Hurtu lubię, tak najzwyczajniej na świecie. Długo nie mogłam się do nich przekonać, bo jak już wcześniej wspomniałam, dużą wagę przywiązuje do tekstów, a nie oszukujmy się- teksty Hurtu nie są wybitne, ale trafiają w ucho. To za co cenię Hurciaków to przede wszystkim koncerty. Chłopaki świetnie się rozumieją, widać, że dobrze się bawią, a do tego potrafią jeszcze zarazić energią publiczność. I mają szacunek dla swoich fanów.
5. Publish the quest


Energiczne chłopaki z Seattle zakręcili mi w głowie totalnie. Ich płyty to mieszanka ska, folku, popu, reagge, bluesa i rocka. Poznałam ich na koncercie Nneki, grali jako support. Czekam na trasę- obiecali, że odwiedzą Polskę.
6. The Doors


Jim Morrison- moja fascynacja z liceum. Gdy mam ochotę na trochę metafizycznych klimatów i psychodelii- włączam Doorsów. Organki Raya Manzarka w połączeniu z niskim głosem Jima wprawiają mnie w trans. To muzyka, która otwiera drzwi percepcji.
7. Maria Peszek


Jej płyty to opowieści. Lubię poczucie humoru Marysi, lubię jej werbalne wygibańce, ta muzyka to pulsujący wulkan emocji i erotyzmu. Lubię, ale tylko na płytach. Na koncercie nie zrobiła na mnie wrażenia- była za wulgarna.
8. Limp Bizkit


Czasami potrzebuje mocniejszego kopa. Zawsze, jak jestem wkurzona i mam nastrój, że lepiej nie podchodzić, bo toczę pianę z ust, włączam Limp Bizkit na full i wydzieram się wniebogłosy.
9. Grzegorz Turnau


Lubię tego krakusa, bo jest do szpiku kości liryczny. Uwielbiam głos Turnaua, teksty, pianino. Czasami potrzebne jest wyciszenie i wtedy włączam Grzesia.
10.  Maryla Rodowicz


No dobra, śmiejcie się, ale już tłumaczę o co chodzi. Może "idol" to za duże słowo, ale lubię Rodowiczkę za piosenki Osieckiej i tylko w takim wydaniu ją mogę słuchać.

Macie na pewno swoje muzyczne fascynacje. Podzielcie się :).



niedziela, 19 lutego 2012

Ostatki

Jezusicku, jak mnie bolą wszystkie gnaty... Tak to jest, jak ma się długi koncertowy odwyk, a później się szaleje. A szalało się szalało :).

W piątek, jak już w poprzednim poście wspominałam, pojechałam na koncerty Lao Che, Voo Voo i Lecha Janerki. Myślałam, że sobie poskaczę, świeżutkim irokezikiem zarzucę (prosto od fryzjera), a tu taaaakie rozczarowanie... Chłopaki z Lao kompletnie nie potrafili się zgrać na scenie. Spięty (wokalista) był chyba w innej rzeczywistości, zapominał tekstu, a kontakt z publicznością gdzieś się zawieruszył (tak jak pamięć Spiętego). Nie podobały mi się aranżacje, nie podobała mi się set lista, podsumowując- nuuuda.
Za to Voo Voo dało czadu. Wpuśćcie na scenę Mateusza Pospieszalskiego z saksofonem, dajcie mu jeszcze mikrofon, by sobie do niego podśpiewywał i macie sposób na napełnienie swych akumulatorków pozytywną energią.  Dla mnie zespół  Voo Voo to przede wszystkim Pospieszalski. Facet jest nie tylko zwierzęciem scenicznym, ale świetnym muzykiem- saksofon i on to jedno. Waglewski (wokalista) jest jakby nieco w tyle, choć na gitarze wymiata, że dech w piersiach zapiera. Publiczność została wciągnięta do wspólnej zabawy na powtarzanie za artystami coraz to bardziej skomplikowanych sekwencji wokalnych. Było wesoło, było jazzowo, funkowo, a na końcu chłopaki dowalili tak rockowym brzmieniem, że mimo późnej już pory i zmęczenia- oczka mi się rozszerzyły, a stópki samie powędrowały pod scenę w celu podrygiwania.
A na deser wrocławski artysta- Lech Janerka. Czekałam na ten koncert, ale zmęczenie mnie dopadło takie, że pozostał on w jakiejś onirycznej przestrzeni. Siedziałam i starałam się słuchać, wyłapywać dźwięki, słowa, ale po pół godzinnych wysiłkach dałam za wygraną i wróciłam do domu.

A w sobotę...Ech, co to był za wieczór! Katowicki Spodek.  Rockowy festiwal "Odjazdy". Pojechałam tam dla dwóch zespołów- Heya i Pidżamy Porno.
Co tu dużo pisać- było powerowo! Wprawdzie koncert Heya był przepełniony balladami i utworami z nowej płyty, ale jak usłyszałam Luli Lali, Schizophrenic Family i Teksańskiego- poszłam w tany. Kasia, jak zwykle, ujęła publiczność swoją skromnością i  słynnym : "No, dziękujemy bardzo" po każdym utworze.

I przyszedł wreszcie czas na Pidżamę. Musze przyznać, że Grabaż z ekipą byli w formie i chyba humory dopisywały. Set lista zaspokoiła moje muzyczne zachciewajki. Było me ukochane Bułgarskie Centrum Chujozy, Generacja, Wirtualni Chłopcy, Ezoteryczny Poznań, Gloria, Do nieba wzięci, Koka Koka, Pryszcze, Taksówki, Kotów kat, Brudna forsa, Marchef w butonierce, Bal u senatora 93. Grabaż zrobił prezent publiczności, zaśpiewał Wytrzepanego ze styropianu,  utwór, którego nie lubi śpiewać na koncertach, ale czego się nie robi dla ukochanych fanów. A fani też dłużni nie pozostali i podczas Nikt tak pięknie nie mówi prawie cały Spodek usiadł.
Była moc, prawie półtorej godziny dobrego pidżamowego grania. Jednym słowem- ostatki miałam zapidżamiste, a Wy?

środa, 15 lutego 2012

Mały dylemat i małe radości

Zapowiada się upojny weekend. 
W piątek we Wrocławiu w Hali Ludowej zostanie otwarte Centrum Poznawcze- stała multimedialna wystawa poświęcona historii Hali Ludowej. Wydarzenie uświetnią koncerty Lao Che, Lecha Janerki i Voo Voo. Punktem kulminacyjnym ma być video-mapping, który o godzinie 1:00 będzie wyświetlony pod kopułą. Organizatorzy obiecują jeszcze wiele atrakcji m.in. teatry uliczne i zwiedzanie wyremontowanej Hali. A ponieważ jakoś mnie szczęście nie opuszcza - wygrałam wejściówkę :). A jak już wygrałam, to polezę, a co mi tam...Wszakże mam wcześniej umówionego fryzjera, a ostatnio siedziałam u niego TRZY godziny, ale jak chce się mieć taki kolor, to trzeba siedzieć z jakimiś pięcioma tysiącami mazi na włosach. Ale przecież nie muszę być punktualne, a wyglądać jakoś trzeba. Zarosłam już straszliwie, a w sobotę kolejne koncerty. 
Tak, jadę do Katowic na Odjazdy. Będzie Hey i Pidżama Porno (poza tym jeszcze Acid Drinkers, CKOD,Koniec Świata i Armia). Już wyczyściłam moje różowe glanciki.
A żeby dopieścić me koncertowe ego, zakupiłam bilet na koncert, o którym już od dawna marzyłam. Tak moi Kochani, 27.07. jadę do Warszawy na Red Hot Chili Peppers :)))).
A teraz mam dylemat. Sprawa jest poważna. Kochany Pan Kurier przytachał mi dziś dwóch Mironów, za których bardzo dziękuję wydawnictwu Znak.
I patrzę na jednego- chcę czytać. Patrzę na drugiego- też chcę czytać. Wprawdzie dwoje oczu mam, ale jeszcze nie posiadłam umiejętności czytania jednym jednaj, a drugim drugiej książki. Ech. Siedzę tak, patrzę na dwóch Mironów, wsadzam nosa między okładki i...no nie wiem, nie wiem...

Acha-  bo mi gdzieś umknęło- dziękuję za wszystkie propozycje imion dla mego blogowego kota. Podjęłam decyzję, a w sumie samo się to imię do kota przyczepiło i stanęło na Łajzie.


wtorek, 14 lutego 2012

Magdalena Samozwaniec "Tylko dla dziewcząt"

 


Autorka: Magdalena Samozwaniec
Tytuł: Tylko dla dziewcząt
Wydawnictwo: W.A.B.
Seria: z drzewem
Rok wydania: 2012 (wydanie IV)



Pisarka, Pierwsza Dama Polskiej Satyry, córka Wojciecha Kossaka i siostra Lilusi, czyli Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej, kobieta roztrzepana, bałaganiara, niezrównana ironistka i baczna obserwatorka. Jej książki skrzą się dowcipem i subtelną złośliwością w przeciwieństwie do lirycznej twórczości jej ukochanej siostry. Dwa charaktery, dwa bieguny.

Magdalena Samozwaniec, bo to właśnie o niej mowa, zadebiutowała powieścią „Na ustach grzechu", która była parodią „Trędowatej". Już w tej książce czytelnik może zauważyć charakterystyczne cechy twórczości autorki „Kartek z pamiętnika młodej mężatki"-  wykorzystywanie konwencji satyrycznej  do komentowania rzeczywistości, subtelną uszczypliwość połączoną z komizmem wykorzystywanym na różnych poziomach tekstowych.

Od jakiegoś czasu wydawnictwo W.A.B. zaczęło wznawiać książki Magdaleny Samozwaniec. Niedawno na rynku księgarskim ukazał się zbiór tekstów „Tylko dla dziewcząt", choć tytuł powinien raczej brzmieć „Dla młodych panien przestróg i porad kilka, co by męża sobie odpowiedniego znaleźć mogły".

Jeśli więc moja droga panno chcesz się dowiedzieć, jak sprawdzić czy twój luby świata poza tobą nie widzi, albo dlaczego chłopcy zagraniczni wcale nie są lepsi od naszych  - ten podręcznik jest dla ciebie. Znajdziesz tu również porady dotyczące mody oraz dowiesz się na co zwracać uwagę przy doborze męża. Poznasz również fortele, które stosują rodzice, by skutecznie zniechęcić przyszłego zięcia, gdy ów nie przypadnie im do gustu. Poza tym poznasz kilka prawd o przyjaźni kobiecej oraz o pożyczaniu garderoby. Do tego będziesz miała okazję przekonać się na jakie frazesy wyrywają pospolici podrywacze takie niewinne panny, jaką niewątpliwie jesteś i ty.

Pod tymi poradami przekorna Magdalena Samozwaniec ukrywa jednak coś jeszcze. Pisarka  w rewelacyjny sposób za pomocą krótkich miniatur i felietonów ukazuje w krzywym zwierciadle międzywojenną obyczajowość. Prześwietla relacje damsko-męskie, rodzicielsko- dziecięce, damsko-damskie, a do tego jeszcze dobiera się do skóry Zachodowi. Autorka w iście prześmiewczy sposób wytyka nasze zapatrzenie w Amerykę, obnaża obłudę i rozwiewa amerykański mit o dobrobycie.  Ale czyni to z charakterystycznym dla siebie wdziękiem. Lekkie pióro, dowcipny język, zabawne sytuacje - to wszystko sprawia, że „Tylko dla dziewcząt" czyta się z przymrużeniem oka i uśmiechem na twarzy. Lektura to przyjemna, ukazująca nasze miłosne konwenanse  na przestrzeni ostatniego wieku. Mamy tu zatem historię nieszczęśliwej miłości, która skończyła się ucieczką amanta, gdy dowiedział się o tym, że jego luba nie ma posagu, poznajemy losy młodego mężczyzny, który rywalizował o względy Zosi z jej paskudnym kundelkiem, a na deser otrzymujemy kilka praktycznych życiowych porad i aforyzmów , np.: „Czy istnieje idealny przyjaciel? - Tak. Interesująca książka. Bierzesz ją także do łóżka i nie wypuszczasz aż nad ranem".  Taka właśnie jest książka Magdaleny Samozwaniec- w sam raz do łóżka, a potem? No cóż- rady nie od parady w życie wcielić należy. Jeśli tylko oczywiście chcecie mieć dobrego męża.


niedziela, 12 lutego 2012

Jodi Picoult "Tam gdzie ty"

 

Autorka: Jodi Picoult
Tytuł: Tam gdzie ty
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo: Prószyński i Sk-a
rok wydania: 2012


 


Nigdy wcześniej nie miałam w rękach nic autorstwa Jodi Picoult, choć z ciekawością śledziłam recenzje jej książek pojawiające się w blogosferze. Pisarka to popularna, pisarka to lubiana, więc stwierdziłam, że czas najwyższy sięgnąć po jakąś jej powieść, by sobie zdanie na temat twórczości autorki „Bez mojej zgody" wyrobić. Tak się akuratnie złożyło, że niedawno ukazała się na polskim rynku jej powieść „Tam gdzie ty" , cóż więc zatem było robić? Zasiadłam do lektury i... no cóż, jestem nieco zaskoczona.

Biorąc do rąk powieść „Tam gdzie ty" byłam przekonana, że głównym wątkiem fabuły będzie dziecko, a dokładniej- chęć jego posiadania, a tu się okazuje, że autorka stworzyła opus magnum dotyczące problemu homoseksualizmu. Nic dziwnego, bo sama pisarka tłumaczy genezę napisanej przez siebie historii: „Coś niezwykle ważnego dla książki, a przede wszystkim dla mnie samej, wydarzyło się w mojej rodzinie. Kiedy pisałam „Tam gdzie ty”, mój syn, Kyle, inteligentny i utalentowany nastolatek, przyniósł mi jedną ze swoich szkolnych prac do przeczytania. Był to esej na temat bycia homoseksualistą. Czy wiedziałam, że Kyle jest gejem? Pewne podejrzenia miałam już , gdy miał pięć lat. Ale to była jego osobista rzecz do odkrycia i ujawnienia. Nie byłam tym zaskoczona tylko bardzo się cieszyłam, że to akceptuje, że jest wystarczająco odważny, by być sobą i podzielić się tym z rodziną…". Jak widać, mamy kolejny dowód na to, że najlepsze historie pisze samo życie, wystarczy tylko ubrać je w odpowiednią formę, co autorce nie do końca się udało.

W książce Picoult mamy trzech głównych bohaterów i trzy perspektywy narracyjne. Zoe, Max i Vanessa - to ich losy zostały ze sobą splecione w łańcuch tragicznych zdarzeń i bolesnych decyzji.

Zoe i Max byli małżeństwem przez dziewięć lat. Chcieli mieć dziecko, ale okazało się, że oboje cierpią na bezpłodność. Zdecydowali się na metodę in vitro, ale po tym jak Zoe dwa razy poroniła, a za trzecim razem urodziła martwego syna, Max nie wytrzymał psychicznie i zażądał rozwodu. Zoe popadła w depresję, a tym, co ją trzymało przy życiu była jej matka i praca. Praca specyficzna. Zoe bowiem jest muzykoterapeutką. Pewnego dnia dostaje propozycję od Vanessy- szkolnej pedagog- by pomogła wydobyć z depresji Lucy- młodą dziewczynę, która regularnie próbuje popełnić samobójstwo. Zoe przyjmuje wyzwanie, choć sama nie jest w najlepszej kondycji psychicznej. Po rozwodzie z Maxem stara się na nowo ułożyć sobie życie, z czasem odkrywa, że coraz częściej myśli o Vanessie, tęskni za nią, potrzebuje jej bliskości. Kobiety zakochują się w sobie, biorą ślub. Dla Zoe otwierają się nowe możliwości posiadania dziecka. W klinice, w której była przygotowywana do zabiegu in vitro pozostały bowiem jeszcze trzy zamrożone zarodki. I tu zaczynają się schody...Max, stłamszony przez swego brata i bratową, którzy są wiernymi i zapatrzonymi w kościół fanatykami i obrońcami wartości moralnych, nie zgadza się, by jego dziecko chowało się w niechrześcijańskiej rodzinie. Sprawa trafia do sądu, a rozprawa staje się pretekstem do pokazania całej złożoności problemu homoseksuazlizmu.

Picoult prezentuje temat z wielu perspektyw, pyta o prawa rodzicielskie dla małżeństw jednopłciowych, przedstawia absurdy i ciemnotę z jaką muszą walczyć osoby homoseksualne. Autorka wyłuszcza i eksploruje wszystkie stereotypy związane z postrzeganiem gejów i lesbijek, ale robi to jednak w sposób tendencyjny, jakby chciała dowieść, że związek między dwiema kobietami jest o wiele bardziej szczery i trwały niż tradycyjne małżeństwa. Bo to przecież Max rzucił Zoe, a później zbałamucił bratową (która przecież była taką nieskalaną chrześcijanką, ale jak widać chuć robi swoje), rozbijając małżeństwo brata, ojciec Vanessy natomiast odszedł do innej- nic tylko same zdrady i bezeceństwa. Momentami już miałam dość tematu, bo ileż można, ale trzeba przyznać, że na szczęście autorka, by nie zamęczyć czytelnika, wplotła w fabułę również inne wątki.

Pojawia się w „Tam gdzie ty" problem religijności. Max po tym jak rozwiódł się z żoną, zaczął znowu pić. Miał wypadek i doznał iluminacji, dał się omotać charyzmatycznej postaci pastora Clive'a i wstąpił do kościoła ewangelickiego, do którego należy jego religijny brat wraz z żoną. Picoult w rewelacyjny sposób wytyka zaślepienie i fanatyzm, który prowadzi do nieszczęścia. Autorka pokazuje dwulicowość duchownych, którzy zawłaszczyli sobie prawo do interpretacji Biblii i wykorzystywania świętej księgi jako pręgierza na splugawione społeczeństwo, które chce podważyć wartość chrześcijańskiej rodziny.

Jest oczywiście jeszcze trzeci temat- wszystko wszakże oscyluje wokół niemożności posiadania dziecka. Picoult ukazuje cała gamę emocji, cierpienia i determinacji. Bo „Tam gdzie ty" to również powieść o heroicznej wierze i nadziei. Książka więc porusza kwestie niewygodne, a autorka stara się je przedstawić z kilu perspektyw, ale moim zdaniem robi to zbyt tendencyjnie. Mam wrażenie, że „Tam gdzie ty" to powieść pisana w oświeceniowym duchu, gdzie bohaterzy są jednowymiarowi- albo czarni albo biali- nie ma tu miejsca na żadne szarości. Narracja jest poprowadzona w taki sposób, że czytelnik od razu wie po czyjej stronie powinien stanąć. Czy jest to złe? Być może nie, być może ktoś lubi książki, które nie wprawiają czytelnika w stan konsternacji, gdy to nie wiadomo już, po czyjej stronie stanąć. Jedno jest pewne, a o czym jeszcze nie wspominałam, książka Jodi Picoult to afirmacja muzyki i jej miejsca w życiu każdego z nas. Do powieści pisarka dołączyła płytę z dziesięcioma utworami, które są przypisane odpowiednim rozdziałom- wszakże „Każde życie to ścieżka dźwiękowa" - jak mówi Zoe.
„Tam gdzie ty" próba zwrócenia uwagi na problem nietolerancji i fanatyzmu, to również opowieść o przyjaźni, cierpieniu, budzeniu się prawdziwej tożsamości oraz o sile instynktu macierzyńskiego.





środa, 8 lutego 2012

Zapraszam do zabawy

Jutro będą chować Panią Wisławę, a ja zainspirowana wpisem Dragonelli zapraszam do zabawy. Już tłumaczę o co chodzi. Otóż, jak to zauważyła Dragonella, nasza kochana Szymborska uprawiała również twórczość frywolną, a nawet sama wymyśliła nowe gatunki poetyckie. Niektóre z nich zostały wydane w tomiku „Rymowanki dla dużych dzieci".  Zbiorek, oprócz tego, że jest przepięknie wydany (ilustrowany notabene słynnymi wycinankami Poetki) na końcu pozostawił miejsce na twórczość czytelnika. A ja takie miejsce chcę dać Wam pod tym postem. Zachęcam zatem do umieszczania swoich rymowanek. A oto przykłady i opis poszczególnych gatunków:

1.  Limeryk  jest rymowaną anegdotą. Pierwszy wers przedstawia głównego bohatera i miejsce akcji. Wers ten najczęściej kończy się nazwą miejscowości.
W następnej linijce powinna się zawiązać akcja i pojawić zapowiedź dramatu, konfliktu, kryzysu. Może się też objawić druga postać. Rymuje się z pierwszym wersem (aa). Trzeci i czwarty wers w klasycznym limeryku jest zawsze krótszy; chodzi o to, by wzmocnić efekt niespodzianki. W tym miejscu rozgrywa się zasadnicza akcja, tu mamy do czynienia z kulminacją wątku dramatycznego. Pojawia się nowy rym (bb), który silnie wiąże ze sobą oba te wersy. Ostatnia linijka przynosi rozwiązanie, najlepiej nieoczekiwane, nonsensowne, no i, ma się rozumieć, zabawne. Rymuje się z pierwszym i drugim wersem, dając strukturę (aabba). Kiedyś była echem linijki pierwszej, ale większość współczesnych limerystów zrezygnowała z tego, uważając, że takie powtórzenie zubaża i treść, i formę. Schemat fabularny jest prosty, jak w klasycznym limeryku przystało: bohater pochodzący z określonego miejsca robi (tu raczej: zdarza mu się) coś niezwykłego, co pociąga za sobą zaskakujące (dla czytelnika) następstwa.
(definicję przytaczam za Anną Bikont i Joanną Szczęsną).
Od siebie dodam tylko, że układanie limeryków to świetna zabawa podczas podróży, gdy to za oknem pociągu, autobusu czy też innego środka lokomocji przewijają się przed naszymi oczyma przedziwne niekiedy nazwy miejscowości. Taka nazwa uruchamia wyobraźnię i już mamy gotową historyjkę :)
 

Przykład z Szymborskiej: 
Raz Mozarta bawiącego w Pradze
obsypały z kominka sadze.
Fakt, że potem, w ciągu pół godziny,
wymorusał aż cztery hrabiny,
jakoś uszedł biografów uwadze


2. Lepieje -  krótki, wpadający w ucho wierszyk, którego funkcją jest ostrzeganie gości w restauracjach przed niektórymi potrawami.
 

Przykład z Szymborskiej:
 

Lepiej molestować dziatwę,
niż zjeść tutaj kuropatwę

 

3. Odwódki - krótki rymowany wierszyk opowiadający o skutkach spożywania trunków wysokoprocentowych.
 

Przykład z Szymborskiej:
 

Od drinka czarna godzinka
Od xeresu bieg do sedesu
 

4. Altruiki - krótki rymowany wierszyk o perswazyjnym charakterze (ulżyj komuś w czymś, zrób coś dla kogoś).
 

Przykład z Szymborskiej:
 

Przedłuż szczurom żywot krótki
Powyjadaj z kątów trutki

A oto moja twórczość frywolna:
Lepszy wujek alkoholik , niż w tej knajpie wolny stolik

W Pikutkowie dnia pewnego
Zdarzyło się coś dziwnego
Pojawił się dziwny stworek
Co miał rozpięty rozporek
I z niego wystawało coś długiego

Od wiśniówki czerwone spojówki





To co? Pochwalicie się swoimi rymowankami?

wtorek, 7 lutego 2012

Maria Nurowska "Drzwi do piekła"

 


Autorka: Maria Nurowska
Tytuł: Drzwi do piekła
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania 2012





Niedawno miałam okazję zapoznać się z twórczością Marii Nurowskiej, a to przy okazji wydania książki „Nakarmić wilki". Muszę przyznać, że niewiele pamiętam z tamtej publikacji, a to dlatego, że była to historia zgrabnie napisana, którą szybko się czytało, ale jednak nic po sobie nie pozostawiała. Ot, taka literatura popularna, dostarczająca jednorazowej przyjemności. Pamiętam za to klimat powieści o wilkach i główną bohaterkę, która wydała mi się sympatyczną kobitką i była wiarygodnie przedstawiona przez pisarkę.
Tymczasem pojawiła się najnowsza powieść Marii Nurowskiej „Drzwi do piekła" - Najodważniejsza książka Marii Nurowskiej - jak to na okładce informuje nas wydawca. Ciekawa byłam, co też tam może być takiego kontrowersyjnego, do tego jeszcze jak zobaczyłam rekomendację Marty Mizuro, to już byłam przekonana, że to może być dobra rzecz. A tu, niestety, doznałam jednego wielkiego rozczarowania.

Rzecz rozgrywa się w Zakładzie Karnym dla Kobiet w Kowańcu. Główna bohaterka- Daria Tarnowska - pisarka, dostaje wyrok dwunastu lat pozbawienia wolności za zabicie swojego męża Edwarda. Kobieta zostaje wciągnięta w świat, którego do tej pory nie znała, w którym panują inne zasady. Musi się przystosować do więziennej rzeczywistości, walczy więc o swoje prawa, a w tym pomaga jej Izabela- więzienna wychowawczyni. Między kobietami zawiązuje się kuriozalna relacja, z lekkim erotycznym zabarwieniem.
Daria w więzieniu staje się osobą, do której wszyscy lgną. Pracuje w bibliotece i właśnie tutaj przychodzą inne więźniarki po to, by zwierzyć się naszej pisarce ze swoich życiowych tragedii.  Daria również pochyla się nad swoim życiem, analizuje je, próbuje poznać siebie, znaleźć sobie miejsce, określić swoją tożsamość, to kobieta zagubiona: „ A ja? Mnie też nie ciągnęło do mężczyzn, ale chyba w takim samym stopniu nie ciągnęło mnie do kobiet, nie ciągnęło mnie po prostu do ludzi i stąd chyba brała się niechęć do kontaktu fizycznego".
Z rzeczywistości więziennej Nurowska przenosi nas po chwili poza kraty i w licznych retrospekcjach poznajemy losy Darii. Dowiadujemy się zatem, że bohaterka była wychowywana przez babcię, ojciec został zakatowany przez UB, a matka ją opuściła. Daria ma białoruskie korzenie, co niejako dodatkowo ją stygmatyzuje. Wujek opłacił dziewczynie studia polonistyczne, w Warszawie Daria poznała Edwarda- redaktora prestiżowego literackiego pisma. To on zachęcił naszą bohaterkę do pisania, a później poprosił ją o rękę. I z tej ręki zginął.

Nurowska w „Drzwiach do piekła" porusza kilka problemów i próbuje przedstawić więzienną rzeczywistość: „Materiały do tej powieści zbierałam wiele lat temu w więzieniu dla kobiet. Przywiozłam stamtąd fantastyczny materiał"-  wyjaśnia nam na okładce sama autorka. Ale dlaczego tego materiału nie potrafiła wykorzystać? Więzienne relacje, stosunki na linii osadzona (Daria)- wychowawca (Iza) - inne więźniarki nie są dla mnie wiarygodne. Nie byłam wszakże nigdy w więzieniu, a o tym jak wygląda życie w takim miejscu wiem jedynie z reportaży i filmów i może nie powinnam oceniać, ale według mnie takie bratanie się z wychowawcą od razu stawia w złym świetle przed współosadzonymi. Jeżeli masz dobre stosunki z władzą, znaczy - jesteś podejrzana, jesteś klawiszem, a klawiszy się nie lubi, klawisze się gnoi. A tu proszę- Daria sobie wyrabia pozycję i na dodatek służy skazanym za konfesjonał. Nie wierzę w taką rzeczywistość, ale może zamiarem Nurowskiej było stworzenie czegoś na kształt przypowieści, a ja sie po prostu zwyczajnie czepiam?

Kolejnym problemem poruszanym przez Nurowską jest toksyczny związek Edwarda i Darii. Bohaterka kocha swego męża, sęk w tym, że nie potrafi się do niego zbliżyć fizycznie. No i facetowi lekko zaczyna odbijać, więc żonka wpada na pomysł, że będzie mu wybierać kochanki: „ Sama mu to zaproponowałam. Taką ograniczoną wolność. Wydawało mi się, ze jeżeli ja wiem i on wie, że ja wiem, to panuje nad sytuacją. Nie zależało mi na fizycznej wierności, ja tylko chciałam być tą najważniejszą kobietą. " I wszystko było ok do momentu, aż Edward naprawdę się nie zakochał.  W tę oryginalną relację Nurowska wplata jeszcze wątek polityczny, ukazuje dwulicowość Edwarda, jego psią uległość komunistycznym władzom. Jednym słowem- autorka robi z niego zakłamaną szuję.

Wszystkie wątki, plany czasowe się ze sobą przeplatają. Jednak konstrukcja widocznie się Nurowskiej sypie. Czytelnik zbyt szybko zostaje przeniesiony z jednego planu na drugi, narracja jest chaotyczna, częste powtórzenia, przytaczanie kilka razy tych samych wątków- oj, naprawdę byłam mocno zaskoczona warsztatowymi niedociągnięciami.

Nie lubię pisać źle o książkach i zawsze staram się znaleźć coś dobrego, nawet, gdy powieść kompletnie nie nadaje się do przetrawienia, dlatego muszę  przyznać, że Nurowskiej udało się stworzyć wiarygodne postaci. Kobiety osadzone w celi z Darią, to bohaterki pokrzywdzone przez życie, każda z nich to indywiduum, które zapada w pamięć. Nawet epizodyczne postaci są tak skonstruowane, że nie sposób o nich zapomnieć ( babcia Darii,  wujek, matka).

Mnie ta historia nie przekonała, jest według mnie mało wiarygodna. Niestety, tym razem Maria Nurowska pozostawi ślad w mojej pamięci, szkoda tylko, że będzie to ślad zawodu.

sobota, 4 lutego 2012

Przegląd czasopism

Jest już nowy "Bluszcz", a w nim same rarytasiki. Warto zakupić pisemko choćby po to, by naczytać się urzekających wywiadów. Mnie zainteresowała przede wszystkim rozmowa z Agnieszką Holland, która została przeprowadzona zanim jeszcze reżyserka dowiedziała się o nominacji do Oscara. Roman Ziębiński zapytuje ją o filmy, o nagrody, światek filmowy. 

Bardzo cenię Magdalenę Tulli. To pisarka trudna, ale jej proza to dla mnie estetyczna ekstaza, wymagająca maksimum skupienia. Pisarka jest znana  z tego, że raczej nie lubi udzielać wywiadów, ale zaglądam do mojego "Bluszcza" kochanego, a tam ... :) No właśnie- rozmowa z MagdalenąTulli. Ale jaka to rozmowa! Bardzo intymna i szczera, autorka otworzyła się przed MartąSzarejko i opiowiedziała jej m.in. o ostatnich chwilach, które spędzała przy boku umierającej matki, o "męskim" trybie pisania, o fikcji literackiej i o powołaniu kobiet. 
Do tego należy dorzucić jeszcze świetny wywiad Remigiusza Grzeli z Krystyną Chiger, autorką książki "Dziewczynka w zielonym sweterku", która jest pierowzorem postaci małej Krysi z fimu Agnieszki Holland " W ciemności".
Ale to nie koniec bluszczowych perełek. Wielu z nas, moli książkowych, czeka na książkę, która zapewne będzie wielkim wydarzeniem literackim. Tak, mam na myśli dzienniki Mirona Białoszewskiego. Jeżeli jesteście już bardzo ciekawi, to w lutowym "Bluszczu" możecie przeczytać fragmenty. A w Trójce od poniedziałku do czwartku przed Klubem Trójki można również posłuchać wspomnień Białoszewskiego.
A wracając do mojego ulubionego pisma- jak zwykle autorzy związani na stałe z "Bluszczem", czyli Joanna Bator o Japonii (ciekawy artykuł o androginicznych postaciach), Ignacy Karpowicz o wielorybie w kanale, Dawid Rosenbaum  o Oprah  Winfrey, Agnieszka Wolny - Hamkało o książkach, w których się nic nie dzieje, Anna Saraniecka o recenzowaniu Boga, a na koniec Alicja Resich-Modlińska ze swymi zapiskami chyżej służącej. 
Już połowa "Bluszcza" za mną, pozostały mi jeszcze części artystyczne (opowiadania Dubravki Ugresic, Etgara Kereta, proza Katarzyny Enerlich) i recenzenckie. Polecam gorąco na te mroźne dni.


Pojawił się również już nowy numer "Archipelagu", a w nim (kopiuję ze wstępu ze strony "Archipelagu":
W siódmym numerze za temat przewodni obrałyśmy CIAŁO – temat stosunkowo rzadko poruszany w kontekście literatury, mimo że każdy bohater ciało posiada, co stwarza nieograniczone wręcz pole do popisu dla pisarzy. Jak traktują je autorzy? Nadzwyczaj często zwracają uwagę na cielesność, gdy ona zawodzi, gdy nie spełnia naszych oczekiwań, gdy boli i upokarza. Ciało zdrowe, piękne i silne, zdawałoby się, nie stanowi aż takiego wyzwania, przyjmuje się je często za pewnik, a ono też ma prawo dawać się we znaki.

Pochylamy się nad schorowanymi i sprawiającymi ból ciałami bohaterów literackich. Analizujemy cierpienie i chorobę Haliny Poświatowskiej, o której często pisała w swych dziełach. Rozkładamy na czynniki pierwsze stosunek Elfriede Jelinek i tytułowej bohaterki jej powieści pt. Pianistka do ciała, szukając wspólnych mianowników. Badamy, jak ciało i cielesność opisywane są w Biblii. Literatura japońska często zahacza o tematykę cielesności, na wybranych przykładach omawiamy traktowanie kobiecego ciała przez pisarzy z Kraju Kwitnącej Wiśni. Rozważamy, czy Gargantua i Pantagruel faktycznie mogą szokować i oburzać czy bardziej bawić i śmieszyć ujęciem cielesności przez autora książki, François Rabelais’go.

Tropimy ślady natury w powieściach i opowiadaniach norweskiego pisarza Tarjei Vesaasa. Rozmawiamy z Anne B. Ragde, pisarką również pochodzącą z Norwegii, o rodzinie, jej ojczystych stronach i pasjach życiowych. Pochylamy się znów nad literaturą japońską, skupiając uwagę na pisarzach chrześcijańskich z tego kraju oraz szukając kontekstów interpretacyjnych w powieści Kobieta z wydm Kōbō Abe i filmie o tym samym tytule Hiroshiego Teshigahary. Włochy obecne są w siódmym numerze w kontekście kulinarnym, pozwalając posmakować piadiny oraz odbyć literacką wycieczkę do przepięknej Wenecji. Zachęcamy do zwrócenia uwagi na Novecento Alessandro Baricco, książkę, stanowiąca źródło inspiracji dla filmowców i reżyserów teatralnych.

Próbujemy uporządkować termin „realizm magiczny”, cofając się do źródeł i genezy jego powstania. Zamyślamy się nad potęgą słowa, pisanego i mówionego, i dumamy nad egzystencją wraz z Tomaszem Różyckim, autorem zbioru wierszy Księga obrotów. Zastanawiamy się też nad życiem, tożsamością i twórczością Rafała Wojaczka, skupiając się na filmowych portretach poety. O egipskim nobliście Nadżibie Mahfuzie rozmawiamy z tłumaczką literatury arabskiej Jolantą Kozłowską. Przybliżamy postać francuskiego rysownika i autora powieści graficznych Christophe’a Chabouté. Bolejemy nad wykorzystywaniem znanych postaci bajkowych i opowieści do tworzenia niepotrzebnych sequeli.

Przybliżamy ciekawe budynki bibliotek na całym świecie. Opowiadamy o najnowszych trendach czytelniczych w Indiach i Chinach. Zdajemy relację z I Salonu Ciekawej Książki, łódzkich targów książkowych, nad którymi „Archipelag” objął patronat. Przedstawiamy autorów i ich dzieła, które w ostatnich kilku miesiącach nagrodzone zostały prestiżowymi wyróżnieniami literackimi. Jak w każdym numerze recenzujemy interesujące książki z rynku polskiego i rynków światowych.

Organizujemy kilka konkursów i zabaw literackich. Przypominamy postacie fikcyjnych pisarzy w filmach. Wraz z serwisem Lektury Reportera zapraszamy do konkursu, w którym wygrać można zbiór reportaży polskich autorów. Nagrody książkowe czekają też na zwycięzców naszego stałego quizu.

Życzymy przyjemnej lektury!


Na pewno!

środa, 1 lutego 2012

[*]

Wisława Szymborska nie żyje....
Jest mi tak smutno, szaro, że słów mi brak. Tak bardzo ją uwielbiam, tyle radości jest w jej wierszach. To była tak pozytywna osoba, do samego końca zachowała pogodę ducha. I już za życia sama sobie napisała epitafium:


Nagrobek

Tu leży staroświecka jak przecinek
autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek
raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup
nie należał do żadnej z literackich grup.
Ale też nic lepszego nie ma na mogile
oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy.
Przechodniu, wyjmij z teczki mózg elektronowy
i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę.

tom "Sól" 1962 rok

Pamiętam, jak pojechałam na spotkanie z Poetką do Krakowa. Siedziała taka cichutka, niepozorna w tym wielkim fotelu. Uśmiechnięta, ciepła. Przeczytała kilka wierszy, a gdy spotkanie się zakończyło, podeszłam do Pani Wisławy. Poprosiłam o zdjęcie. Na co Pani Wisława odpowiedziała cichutkim głosikiem: "Wie Pani, tyle już ze mną zdjęć zrobiono, ze już mi nie wypada robić ich więcej" po czym odwróciła się i wolniutkim krokiem oddaliła się. 

Dzięki uprzejmości i pomocy Pana Michała Rusinka mam podpisaną przez Poetkę książkę- jest to dla mnie jedna z tych bezcennych dedykacji.

Pani Wisławo...tak strasznie pusto.

Natalka Babina "Miasto Ryb"


 


Autorka: Natalka Babina
Tytuł: Miasto ryb
Przekład: Małgorzata Buchalik
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy  REBIS
Rok wydania: 2010





Ałła Babylowa ma pięćdziesiąt lat. Już od samego początku jej życie nie układało się najlepiej. Przy porodzie felczer nie zauważył, że na świat pchają się bliźniaczki, więc o mały włos nasza bohaterka nie ujrzałaby światła dziennego tylko "światełko w tunelu ". Pech przylgnął do Ałły i ani myśli się od niej odczepić.

Tak to więc nasza bliźniaczka wychodzi za bogatego biznesmena i mogłoby być już wszystko pięknie jak w bajce, ale córeczka, która się im urodziła umiera na raka.   Bohaterka pogrąża się w depresji i zaczyna sprzedawać i brać narkotyki . A ponieważ wspomniany pech jej nadal nie opuszcza, policja łapie ją z dragami i tak oto nieszczęsna kobieta przesiedzi półtora roku w więzieniu, mąż się z nią rozwiedzie, a Ałła zamieszka w domu z babcią Makrynią.

 I wydawać by się mogło, że wreszcie los dał spokój naszej bohaterce, gdyby pewnego dnia nie znalazła trupa babci na werandzie. A jeszcze jakby tego było mało, okazało się, że znaleziono kolejnego trupa przy drodze. Wszystko to podejrzane, babcia wprawdzie miała 97 lat, ale okazało się, że ktoś dosypał jej do kawy końską dawkę lekarstwa na serce. Zaczyna się zatem śledztwo, ale nie prowadzone przez policję, bo po zawracać głowę stróżom prawa, tylko przez siostry bliźniaczki.

Ale to jeszcze nie koniec rewelacji, bo oto pojawia się kolejna tajemnica, która jest związana z ukrytym skarbem. A co jeszcze do tego mają  wybory prezydenckie i dlaczego Lonicha, siedemdziesięcioletnia staruszka wkrada się przez okno wieczorem do grobowca na cmentarzu?

Oto historia, która porywa od pierwszej do ostatniej strony. Już dawno książka nie dostarczyła mi tyle rozrywki. Bohaterkę polubiłam niesamowicie za jej cięty język i twardy tyłek, bo , co tu dużo mówić- życie ją mocno w zadek kopnęło, ale Ałła się nie poddała i wzięła się z losem za bary. Kobita z charakterem i inteligentna, na dodatek ma metafizyczne zdolności, bo tylko ona potrafi wskoczyć w norę czasu, by dostać się do tytułowego Miasta Ryb.  I tu otwiera się przed czytelnikiem kolejna perspektywa - zostajemy wrzuceni w przeszłość do siedemnastego wieku i tam spotykamy...no właśnie, tego już nie będę zdradzać, że by nie odbierać przyjemności z lektury.

Te dwie perspektywy przeplatają się ze sobą, jedna jest lustrzanym odbiciem drugiej, co według słów autorki stanowi odzwierciedlenie tytułu powieści: „Kiedyś spacerowałam z moją ośmioletnią wtedy córką brzegiem jeziora. Zobaczyłyśmy w wodzie odbite drzewa, domy, ludzi. Córka zawołała: „Popatrz mamo, to miasto ryb”. A ja myślałam, że ten obraz odbitego w wodzie miasta to symbol dwóch przenikających się światów, odbijających się w sobie i obok siebie istniejących; dobra i zła, piękna i brzydoty, przeszłości i przyszłości."

Natalka Babina pokazuje w swojej książce ludzi, którzy żyją na granicy epok, współczesność miesza się tu z archaiczną cywilizacją, ale granica, którą stanowi czas jest do przekroczenia, czego z kolei nie można powiedzieć o granicach państwowych.

"Miasto ryb" to książka urocza, dowcipna, z intrygującą i wciągającą fabułą ocierająca się o tradycję literatury kryminalnej, ale pod tymi wszystkimi warstwami kryje się drugie dno.

Nie uciekniemy zatem od wątków politycznych. Babina wplata w fabułę wątek związany z wyborami. Obecny prezydent Tarasienko terroryzuje kraj, ludzie są aresztowani, zdarzają się pobicia. Autorka "Miasta Ryb" doskonale odzwierciedla realia dzisiejszej Białorusi.

Poza tym Ała i Uljanka (siostra bliźniaczka) to kobiety, które wykazują się niezwykłą odwagą walcząc o to w co wierzą. Determinacja i siła pochodzi z ich wnętrza, z silnego poczucia zakorzenienia i świadomości własnej tożsamości.  

Nie miałam nigdy przyjemności obcowania z literaturą białoruską i cieszę się, że moja przygoda z prozą tego kraju rozpoczęła się od książki Natalki Babinej, bo teraz już wiem, ze warto sięgnąć po inne pozycje.