Teksty umieszczane na tym blogu, są mojego autorstwa. Kopiowanie i wykorzystywanie ich w innych miejscach, tylko za zgodą autorki

czwartek, 27 stycznia 2011

Good bye

Żegnam się z Wami moi kochani. Wyjeżdżam. Ze świata się urywam, na weekend jadę do Miłyna. Mam dość Wielkiego Miasta, ten tydzień dał mi mocno w kość. Potrzebuję bajki. A w Miłynie czas płynie sobie tylko znanym torem. I nagle widać słońce albo też i chmury, gdy słońce się naburmusi i nie ma ochoty wystawić noska. I jest cicho. Myśli zaczynają krążyć wolniej i jest dobrze. I jest Miłka. I jest Kacha. I Edziu też jest. Zadowolony Edziu. Zatem do zobaczenia po weekendzie. A na koniec zostawiam Was z piosenką, która cały dzień mi dzisiaj nie daje spokoju. Nie to, że słowa oddają moje odczucia- nie, nie, nie. Po prostu sobie ją nucę dzisiaj pod nosem.

środa, 26 stycznia 2011

Kilka słów o paleniu


Od jakiegoś czasu mam straszną ochotę podłubać sobie ziarna soi. Takie z jajeczkiem robione i z pietruszką i może troszkę ogórka kiszonego i majonezik. Soja to ziarno oporne, więc zanim się ją zacznie gotować, najlepiej na 24 godziny odstawić zamoczoną w wodzie, żeby trochę spęczniała i zmiękła. Później można gotować, a gotuje się długo.  
Przyszłam wczoraj z pracy ze świadomością, że moja soja już pięknie napęczniała i zaraz sobie ją ugotuję i rozpieszczę me podniebienie. Postawiłam ziarno na gaz i poszłam pisać recenzję. Piszę, piszę, wpadłam w prawdziwy pisarski trans, który mi się zdarza od czasu do czasu. Tekst płynie, jakby sam się pisał, ja za nim tylko podążam. Piszę i piszę i ...niuch, niuch...Hmmmm,  no nic, piszę dalej. Niuch..., łoooooo matko i ojcze! Moja soja!!!
Chyba nie muszę wspominać, że nie udało mi się rozpieścić swego podniebienia? za to udało mi się zapewnić sobie wycieczkę na zakupy po nowy garnek i...paczkę soi.

wtorek, 25 stycznia 2011

Żyjąc tracimy życie

"Geniusz przypomina raczej w swym działaniu latarnię morską, która posyła jeden promień, po czym na czas jakiś gaśnie, tyle że geniusz objawia się bardziej kapryśnie i może raz po raz zabłysnąć sześcioma czy siedmioma promieniami (...) a potem zapaść w ciemność na cały rok bądź na zawsze. Kierować się zatem jego promieniami jest niemożebne, a kiedy najdzie ich mrok, ludzie obdarzeni geniuszem w niczym się nie różnią od innych."
(Virginia Woolf)

25.01.1882 - 28. 03. 1941

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Marcin Wilk "W biegu...książka podróżna"

Marcin Wilk vel. Martin Woolf- być może, jak sam o sobie mówi z przymrużeniem oka, jest bardzo dalekim krewnym Virginii Woolf. Być może. Pewne są za to inne fakty. Marcin Wilk od wielu lat zajmuje się literaturą. Jest literaturoznawcą, człowiekiem, którego opętała książkowa pasja. Swe wrażenia z lektur, rozmowy z pisarzami, refleksje dotyczące świata liter publikuje na „Wyliczance”- swym autorskim blogu. Ale publikuje nie tylko w sieci, współpracuje z wieloma periodykami, jest też redaktorem działu książkowego w „Dzienniku Polskim”.  Pod koniec 2010 roku ukazała się jego książka „W biegu...książka podróżna”. Jest to zbiór rozmów z pisarzami, ale nie tylko.  Wśród rozmówców Wilka pojawiają się również tłumacze (Karl Dedecius), artyści (Artur Klinau) czy też literaturoznawcy (Teresa Walas). Galeria postaci jest ogromna. Wilk zgromadził w swej podróży bowiem ponad czterdzieści pięć wywiadów - Swoich rozmówców spotykałem w podróży. Większość z nich to goście, którzy odwiedzali Kraków w ciągu ostatnich- mniej więcej- 6 lat. Spotykaliśmy się „po drodze”. Czasem bardzo w pośpiechu. Nierzadko na chwilę, by szybko przywitać się, poznać i porozmawiać, mając za pretekst na ogół wydaną właśnie przez nich książkę. Po takim wyznaniu autora łatwiej zrozumieć formę tych rozmów, bo zazwyczaj są to krótkie wywiadziki, krótkie, ale treściwe. Autor podzielił je na kilkanaście rozdziałów, kilkanaście podróży, które w jakiś sposób łączą się ze sobą tematycznie. Są to przede wszystkim rozmowy o książkach, ale nie tylko. W biegu Wilk próbuje podpytać Sylwię Chutnik o piękną i brudną Warszawę (pisarka jest przewodniczką miejską, przyp. M.W.), z Anną Wieczorkiewicz rozmawia o współczesnej turystyce, z Janem Grzegorczykiem porusza kwestie kapłaństwa, a od Naomi Novik dowiaduje się co się dzieje, gdy pisarz traci kontrolę nad swoimi bohaterami. Są tu rozmowy o sprawach ważkich: o życiu, polityce, miłości, ludzkich lękach,  duchowości, ale są również pogawędki o kotach, psach, bójkach, jedzonku, zgodnie z zasadą nic, co ludzkie nie jest nam obce. Rozmówcami Wilka są osoby bardzo znane (Olga Tokarczuk, Erica Fischer, Eduardo Mendoza, John Irving, Eric Emmanuel Schmitt, Michael Houellebecq, Agata Tuszyńska, Dubravka Ugrešić), ale pojawiają się również nazwiska mniej popularne ( Marina Lewycka, Karl -  Markus Gauss, Artur Klinau, Ingo Schulze). Dzięlki tym krótkim i dobrze prowadzonym wywiadom Wilk zachęca, zaostrza apetyt i prowokuje do tego, byśmy sięgnęli po twórczość tych, których wcześniej nie znaliśmy. Pytania, jakie zadaje autor są konkretne i nietuzinkowe, a jego rozmówcy dają często zaskakujące i dowcipne odpowiedzi.
Marcin Wilk odbył kawał dobrej podróży, a wrażenia spisane „W biegu” wcale nie niosą ze sobą chaotyczności i niedokładności, która jest charakterystyczna dla rzeczy, które właśnie w tzw. biegu czynimy.
Marcin Wilk, W biegu...książka podróżna, Universitas, Kraków 2010.

niedziela, 23 stycznia 2011

Czwarta rocznica śmierci Cesarza reportażu

Dzisiaj mijają cztery lata od śmierci Ryszarda Kapuścińskiego.  Pamiętam, że jak byłam na pierwszym roku studiów, w Teatrze Polskim było spotkanie z Panem Ryszardem. Nie poszłam. Byłam młodą i obowiązkową studentką, więc nie mogłam sobie pozwolić na urwanie się z zajęć, aby iść na spotkanie z „jakimś” pisarzem. Nie znałam jeszcze wtedy twórczości Kapuścińskiego. Nie wiedziałam, że stanie się On moją fascynacją i dzięki Niemu odkryję wartość reportaży. Do dnia dzisiejszego nie mogę sobie wybaczyć, że zostałam na zajęciach.
Pamiętam dobrze pierwsze spotkanie z twórczością Kapuścińskiego. „Heban”- lektura obowiązkowa na trzecim albo czwartym roku studiów.  To była miłość od pierwszego zdania. Do końca życia zapamiętam scenę, w której Kapuściński opisuje walkę z kobrą i odwiedziny słonia z ostatnich stron reportażu. Zakochałam się w języku, zakochałam się w niesamowitym obrazowaniu, w skupieniu na detalach, w synestezyjnym oddawaniu rzeczywistości, w lekkim piórze i refleksyjnym charakterze Jego książek. Nie bez przyczyny Kapuściński jest nazywany Cesarzem reportażu. To on  rozwinął literacki reportaż. Pisał, że reportaż jako gatunek coraz bardziej kieruje się w stronę literatury pięknej : Collage, symbioza: reportaż często czerpie dziś z technik charakterystycznych dla powieści czy opowiadania, a tzw. literatura piękna sięga do zdobyczy reportażu. Tak właśnie pisał, zwracając szczególną uwagę na formę. Tak się czyta Jego teksty - jak świetnie skonstruowane powieści.
Na wiadomość o Jego śmierci popłakałam się. Świadomość, że już nigdy nie ukaże się nowy tekst, że mamy „tylko” tych kilkanaście książek reporterskich i zbiory „Lapidariów” zasmuca. Na szczęście Kapuściński pozostawił po sobie nie tylko książki, ale również kilku swoich uczniów, którzy kontynuują tradycję Cesarza reportażu.

piątek, 21 stycznia 2011

Ornela Vorpsi "Kraj, gdzie nigdy się nie umiera"


Ornela Vorpsi urodziła się w kraju Envera Hodży. Gdy miała 28 lat wyjechała do Włoch, gdzie ukończyła studia na Accademia di Brenta, a następnie zamieszkała w Paryżu. Pisze po włosku, z mamą rozmawia po albańsku, na ulicy natomiast po francusku. Jej książki  pisane są językiem, który stanowi syntezę wielu kultur.

„Kraj, gdzie nigdy się nie umiera” to groteskowa opowieść o kraju lat dziecinnych pisarki, o Albanii, w której ludzie nie znają słowa „pokora”. Nie jest to powieść, ale raczej zbiór obyczajowych historyjek opisanych z perspektywy dorastającej dziewczynki. Bohaterką i zarazem narratorką jest trzynastoletnia Ornela, a zbieżność imion głównej postaci i osoby autorki jest zapewne nieprzypadkowa.

Skoro książka ma być zwierciadłem przechadzającym się po dziedzińcu, to w tym wypadku lustro, w którym zostaje odbita albańska rzeczywistość ma nierówną powierzchnię, dając tym samym obraz nad wyraz krzywy. To paradoksalne, że w kraju, w którym się nie umiera, nie brakuje zmarłych, a śmierć jest tym co może zapewnić ci szacunek. Naczelna zasada brzmi bowiem: Żyj, a będą cię nienawidzić, umrzyj, a będą cię opłakiwać. Ale to nie  jedyna z życiowych mądrości obywateli komunistycznej wówczas Albanii. Mieszkańcy owej krainy ulepionej z pyłu i błota, gdzie słońce pali tak mocno, że liście winorośli rdzewieją, a rozum zaczyna się topić mają specyficzne podejście do piękna. W tym kraju urodziwa niewiasta musi uważać na swój „nieskalany kwiat”. Kwestią podstawową jest tu bowiem sprawa dziwkarstwa (przepraszam za dosadność, ale używam tu sformułowania narratorki opowiadań). Wszystko opiera się na jednej zasadzie „Ładna dziewczyna jest dziwką, a brzydka- biedaczka- nie”. Jeżeli więc nie masz męża, a jesteś piękna, jest to jednoznaczne z tym, że nie miewasz zbyt twardych zasad moralnych- tak sądzą albańscy mężczyźni. Nic, więc dziwnego, że bohaterki tej prozy łącznie z narratorką czują się niepewnie i mają wrażenie, że zostało na nich odciśnięte społeczne piętno, w którym czai się jedynie zawiść i zło. Kobiecość to sprawa wstydliwa, coś, co trzeba ukryć, tak samo jak przed Partią- Matką nie można się przyznawać do wiary w anioły, bo te są przecież zaprzeczeniem dialektyczno-materialistycznej teorii Darwina, na której opiera się komunistyczna edukacja.

„Kraj, gdzie nigdy się nie umiera” to proza z zacięciem feministycznym. Mężczyźni w przedstawionym przez Vorpsi świecie to nienasyceni erotomanii, którzy uważają kobiety za swoją własność. W tej mitycznej krainie panuje patriarchalny model rodziny. To żona jest podporządkowana mężowi, dla niego musi wstawać codziennie i robić się na bóstwo, a kiedy „Pana” nie ma w domu, bo wyjechał w interesach, albo na wojnę powinna się zaszyć, by udowodnić ,że na niego czekała.

Zdawać by się mogło, że w tych kilkunastu krótkich reminescencjach z dzieciństwa Ornela  niejako stara się zestawić rozwijającą się w bohaterce kobiecość, która jest tłamszona, z wstydliwymi próbami wyjścia Albanii naprzeciw reszcie Europy. Postaci w tej powieści są zdegenerowani przez komunistyczny system, ale tego nie odczuwają. To mitomanii, którzy  wierzą, że żyją w Ziemi Obiecanej. Jakakolwiek próba wyrwania się stąd jest niemożliwa, ponieważ to jest kraj, w którym śmierć nie ma racji bytu, poza jego granicami następuje zgon, a Albańczycy nie chcą umierać.

Historie opowiedziane przez trzynastoletnią Ornelę pisane są prostym językiem, krótkimi informacyjnymi zdaniami, ale jest w tej prozie coś onirycznego, coś co przyciąga i wabi, a mianowicie- tragizm miesza się tu humorem. Lekki, ironiczny ton sprawia, że książkę pochłania się jednym tchem.

Ornela Vorpsi, Kraj, gdzie nigdy się nie umiera, wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008.

wtorek, 18 stycznia 2011

To był naprawdę dobry dzień


Z góry ostrzegam, że ten wpis będzie chaotyczny, bo mi myśli w głowie galopują na łeb na szyję lecą, a i tyle pozytywnych emocji we mnie, że jak zaraz ich nie wypuszczę w świat, to będzie katastrofa. Bo ja to dzisiaj taki dobry dzień miałam. Otworzyłam rano oczka i zza okna usłyszałam świergolenie ptaszka. O tej porze roku! Ptaszek! Za oknem! Śpiewał! To i mi się śpiewająco zrobiło. Włączyłam za chwilkę moje ukochane radio RAM,  tu muzyka, która miodem spłynęła na me zaspane jeszcze uszęta. Śniadanko zjadłam, kawkę wypiłam i doi pracy rodacy! A w pracy myk, myk ,myk, przeeeleciało i już mnie nie było i już na spacer polazłam, bo za oknem wiosna. I snułam się i snułam i wiatr w żagle łapałam i zajszłam ci ja do salonu Orange, bo chciałam zmienić numer, z którym mam bezpłatne rozmowy. A tu się okazało, że już mogę aneksować umowę. I taki strasznie miły Pan, który jest zodiakalnym Wodnikiem i ma urodziny 28.01., zaproponował mi świetne warunki nowej umowy i do tego kupiłam nowy telefon, taki fajny i to za 1 zł! Fakt, że z moim talentem do elektroniki, komputerów i innych nowinek technicznych, będę ten telefon rozpracowywać z tydzień, ale co tam! Najważniejsze, żebym miała dzwonek ze Strachami i budzik z melodią z Kubusia Puchatka. O właśnie, jeżeli już jestem przy Kubusiu Puchatku. Tato mi mówił, że dziś cały dzień w telewizji trąbią, że to urodziny Misia o Bardzo Małym rozumku. Chciałam sprostować- dzisiaj są urodziny, nie Misia, ale jego twórcy. A.A. Milne urodził się 18.01.1882 roku. Pamiętam, bo jak czytałam jego biografię, to sobie pomyślałam, że gdyby moi rodzice się pospieszyli i urodziłabym się w 1982 roku to mnie i Milnego różniłby jeden wiek. Tak, bo ja to w sumie dzisiaj też mam urodziny. I może dlatego taki dobry dzień miałam. Bo, wracając do poprzedniego wątku, po spacerku zjadłam przepyszny obiadek i zakupiłam bilet na koncert Strachów. Bo moje ukochane Strachy w lutym zawitają do Wielkiego Miasta. A i jest szansa, że w jakiś cieplejszy miesiąc dadzą koncert w Małym Mieście, ale o tym na razie sza, żeby nie zapeszać. Na czym to ja... Acha, no, to po obiadku do kina na „Soul Kitchen”. Maaamo!!! Co za film!!! Jeśli macie depresję, jeśli widzicie świat w czarnych barwach, to MUSICIE to zobaczyć! Jak ja dawno nie byłam na tak dobrym, uroczym, ciepłym i zabawnym seansie. Polecam gorąco! No. A po seansie zasnułam sie w końcu do domu, a tam... a zresztą co tu dużo pisać, sami zobaczcie, co też Jadzia wymyśliła:
No. To się nagadałam. Jesteście tam jeszcze? A coś ktoś z tego zrozumiał? :)