Dawno, dawno temu, za górami, za lasami mieszkał sobie młodzieniec, który lubił polowania. Nazywał się Teodor Roosvelt, ale przyjaciele mówili do niego „Teddy”. Teddy był człowiekiem ważnym, stał na czele wielkiego państwa – był prezydentem, kimś, w rodzaju króla, ale nie nosił korony, nie zasiadał na tronie i nie dzierżył w ręce berła.
Pewnego dnia Teddy wybrał się z jednym ze swoich druhów do lasu na polowanie. Nieszczęśliwym trafem, towarzysz prezydenta (albo- jeśli wolicie- króla) postrzelił malusieńkiego, bezbronnego niedźwiadka. Gdy przyprowadził zwierzątko do Teddy’ego, ten zlitował się nad wystraszonym stworzeniem i poprosił , by niedźwiadka uwolniono. Wieść o dobrym sercu prezydenta (tudzież-króla) szybko obiegła cały kraj i doszła do uszu Clifforda Berrymana – arcymistrza rysunku. Ten, niewiele myśląc, uwiecznił usłyszaną historię na obrazku, a ponieważ umieścił ilustrację w jednym z najbardziej poczytnych wówczas czasopism, obrazek trafił niebawem do rąk sklepikarza z Brooklynu- Morrisa Mitchoma. A Morris był człowiekiem z głową do interesów i poczuł, że niedźwiadek może mu przynieść fortunę. Zaczął więc produkować pluszowe misiaki, a na cześć dobrotliwego prezydenta nazwał pluszaki „Teddy”. I żyją długo i szczęśliwie (misie, oczywiście, bo ich producent już pożegnał się z tym padołem).
Od tamtego wydarzenia minęło już ponad sto lat. W 2002 roku, w setną rocznicę ocalenia niedźwiedziego malucha, dzień 25 listopada ogłoszono Światowym Dniem Pluszowego Misia.
Pamiętajcie więc, aby za dwa dni częściej niż zwykle przytulać swego pluszowego pupila, bo przeznaczeniem pluszowego misia jest przytulanie, przyjmowanie w futerko łez, gdy człowiekowi na duszy źle, dotrzymywanie towarzystwa podczas wszelakich eskapad (tak, tak, mój Edi już się na mnie raz obraził, gdy zapomniałam go wziąć ze sobą), grzanie futerkowe podczas zimnych nocy, odpędzanie złych snów i myśli, przyjaźń z innymi pluszakami – wszakże miś to istota społeczna.
Pamiętam, że jak byłam mała to zakochana byłam w Coralgolu. Wszyscy uwielbiali Misia Uszatka, a ja z utęsknieniem czekałam na dobranocki z moim ukochanym misiem, którego marzeniem było śpiewanie. A Wy? Macie jakieś swoje ukochane misiaki?
moim ulubionym misiem był też Colargol, miałam nawet takiego gumowego:) i do dziś go uwielbiam, żaden tam Kubuś Puchatek swoim urokiem go nie przebije...:)
OdpowiedzUsuńDla mnie książkowy Kubuś, a funkcje misia dzisiaj zastępuje mi kot :) w dzieciństwie jednak był taki większy, nie pamiętam jednak, jak miał na imię, a szkoda!
OdpowiedzUsuńKaś => miałaś gumowego Coralgola? Jeej, ja bym chciała mieć takiego szmacianego- mam słabość do maskotek
OdpowiedzUsuńEllana=> Kubusia też lubię,ale i tak żaden miś nie pobije mojego Ediego :)
O widzisz, nie znałam tej historii. Ciekawa sprawa. A misia przytulę na pewno :)
OdpowiedzUsuńA ja właśnie Coralgola nigdy nie lubiłem. Zawsze wydawał mi się jakiś taki... (wybaczcie słowo!) "dupowaty". Płaczliwe ciepłe kluchy.
OdpowiedzUsuńMieliśmy, jeszcze w mloim domu rodzinnym, kotkę o imieniu Emma [już niestety świętej pamięci]. Była naprawdę wyjątkowo przytulska i kochana [nie to, co moje czarne pół-diablę teraz...]. Kiedy szłam na studia moja mama - żebym nie tęskniła - kupiła mi "Emusię zastępczą, czyli szarą poduszkę w kształcie kota. Mam ją do dziś i uwielbiam się w nią wtulać, zapełniać nią ramiona, gdy robią się puste. To taki mój poduszkowy koci "Teddy Bear".
OdpowiedzUsuńDragonella.
Snoopy=>"dupowaty"?! no ja Ci dam!!! podpadłeś chłopie !;) Lepiej się przyznaj jakiego miśka juttro będziesz tulił :)
OdpowiedzUsuńDragonella=>ja mam jutro do tulenia trzy mordy, nie licząc kota :)