Autorka: Wioletta
Grzegorzewska
Tytuł: Guguły
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2014
„Guguły” to zbiór
opowieści o dojrzewaniu na zapadniętej prowincji. Loletka, główna bohaterka i
zarazem narratorka ucieka wspomnieniami w świat dzieciństwa, opowiada o swoich
pierwszych doświadczeniach miłosnych, o stawaniu się kobietą, o życiu w
Hektarach - wsi będącej swoistym rezerwatem, do którego dziewczynka ogranicza
cały swój świat tak, jakby poza granicami rodzinnej miejscowości nic innego nie
istniało.
Loletka nie
narzeka, nie widziała wielkiego świata i nie ma do czego tęsknić, dlatego jej
spojrzenie w przeszłość jest przepełnione ciepłem i sentymentalną nutką. Tak
jak wspomnienia z dzieciństwa większości z nas. Często idealizujemy nasz
rodzinny dom, przypominamy sobie jak ganialiśmy po podwórku, bo świat wirtualny
nie był jeszcze tak dostępny, jak dzisiaj. Wspominamy smaki kojarzące się z
dzieciństwem (jedliście chleb ze śmietaną i cukrem albo oranżadki w proszku?),
nasze pierwsze konfrontacje z płcią przeciwną, ech, człowiek się rozmarzył... A
to nie o tym miało być, tylko o książce. Choć to właśnie „Guguły” wprowadziły
mnie w taki sentymentalny nastrój.
Jak się teraz
przypatruję polskiej literaturze, to widzę, że coraz więcej jest wydawanych
książek o polskiej prowincji, taki swoisty powrót chłopomanii. Niedawno
przecież ukazała się książka Andrzeja Muszyńskiego „Miedza” w której bohater
wraca po kilku latach do rodzinnej wsi i wysłuchuje opowieści wioskowego
gawędziarza o starych czasach, czy też powieść Katarzyny Mlek „Na wietrze
diabeł przyjechał”, gdzie autorka w liryczny sposób opisuje wiejskie życie
laliczan. Charakterystyczną cechą takiej prozy jest mitologizacja, która jest
również widoczna w „Gugułach”. Bohaterka, jak już wspomniałam, nie wychyliła
nosa poza Hektary, ale w jej wspomnieniach nie ma tęsknoty do innego świata.
Jej jest dobrze w wiejskiej chacie. Ma swoje obowiązki, swoich przyjaciół, a
rytuały wioskowe zapewniają poczucie bezpieczeństwa.
Świat, do którego
zaprasza nas Grzegorzewska to nieco magiczna przestrzeń, w której baby zbierają
się na skubanie kur z pierza, wspólne szycie proporczyków na przyjazd Papieża,
wyjazdy na pobliskie targowisko, praca w polu, spotkania przy kieliszeczku
ajerkoniaczka i bajdurzenie. W takich realiach dojrzewa nasza bohaterka, ale
jeżeli myślicie, że jest to sielankowe wkraczanie w dorosłość, to się
rozczarujecie. Sentymentalizm i ckliwość, które są pułapkami, w jakie można
łatwo popaść w przypadku takich narracji, Grzegorzewska umiejętnie równoważy
kilkoma traumatycznymi wątkami. Dzieciństwo nie jest już takie różowe, gdy
pojawia się anemia, a lekarz okazuje się zboczeńcem, który lubi małe
dziewczynki.
Nie zmienia to
faktu, że książka Grzegorzewskiej to dojrzała, subtelna i synestezyjna proza.
Autorka jest poetką, co uwidacznia się również w stylistyce poszczególnych
rozdziałów. Grzegorzewska ma wyczulony słuch i dzięki temu dialogi, opowieści
są najeżone kolokwializmami, wiejską gwarą, co pozwala zanurzyć się w prowincjonalnej
rzeczywistości. I tylko jeden zarzut mam do autorki - dlaczego tak krótko,
czemu nie ma więcej? Dopiero co zaczęłam przechodzić się po hektarowskich
chatach, a już musiałam z nich wyjść. Ja proszę o więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
To miejsce na wyrażenie Twojej opinii. Ja się podpisałam pod swoim tekstem, więc Ty też nie bądź anonimowy. Anonimowe komentarze będą usuwane.