Co roku 1. maja na wrocławskim rynku spotykają się gitarzyści
z całej Polski, by pobić Gitarowy rekord Guinessa. Pomysłodawcą projektu jest
Leszek Cichoński- wybitny gitarzysta, który grał m.in. Tadeuszem Nalepą,
Wojciechem Karolakiem, Jackiem Krzaklewskim, Jerzym Styczyńskim, Grzegorzem
Skawińskim, Janem Borysewiczem, Johnem Jaworowiczem, Pistol Petem, Stanem Skiby
Kennym Carrem, Johnym Jaworowiczem, Carlosem Johnsonem, Tonym McPhee, czy
Johnym Tuckerem. Był też pierwszym Polakiem, który zagrał na scenie festiwalu w
Monterey. Dzięki niemu w tym roku utwór „Hey
Joe" Jimiego Hendrixa zagrało 7273 gitarzystów. Rekord został pobity.
Imprezie towarzyszy
Thanks Jimi Festiwal, któremu patronuje wirtuoz gitary elektrycznej- Jimi
Hendrix.
W tym roku gwiazdą
festiwalu był szwedzki zespół Europe. Jak już wcześniej pisałam, nie znam
twórczości Europe. Wiem, że to legenda, znam najsławniejszy utwór „The final countdown" i na tym moja wiedza się
kończyła, a miejsce zajmowały wyobrażenia. O jakże błędne! Poszłam więc na
koncert zupełnie fiołkowa (jak to lubi mówić moja przyjaciółka) z nastawieniem
na rozrywkę stonowaną, flaczano-olejową. A na scenie...jak nie ryknie elektryk,
basik, perkusja! Dżizas! Toż to jest dobre, mocne rockowe granie!!! Oj, jak mi
tego było trzeba po nieudanym koncercie T.Love. Nie ma co- zespół pokazał, że
jest w świetnej formie. Nie znam tych kawałków, które grali, więc tytułami Was
nie zarzucę. Wiem, że zagrali „Carry" (dziewczyna, która stała za mną wydzierała się w niebogłosy - zagłuszała
perkusję- usilnie domagając się owego utworu i w końcu się dokrzyczała).
Zagrali, a publiczność zaśpiewała. Nie mam pojęcia ile ludzi było na wyspie
Słodowej, na której odbywał się koncert, ale wrażenie tysięcy (bo w tysiące na
pewno szło) gardeł wydzierających się „Carrie, Carrie, things they change my friend/ Carrie,
Carrie, maybe we'll meet again somewhere again" - zapierało dech w piersiach, a ja wrażliwa istota
popłakusiałam sobie ze wzruszenia.
(piękna ballada, ale nie miałam jak nagrać wersji koncertowej, więc wrzucam taką)
Skoro więc ballada została odśpiewana przez
wszystkich, nie muszę chyba opisywać co się działo na bisowym „The final countdown"?
Koncert trwał
prawie dwie godziny. Wokalista (ale się chłop zmienił! Na starych teledyskach
młody chłopak z burzą blond włosów i lekko podmalowanymi na różowo ustami, a tu
proszę- facet z brązowymi włosami ledwo sięgającymi ramion- przystojniak :)
zdobywał uznanie publiczności co chwilę wykrzykując po polsku „Dzięki!" „Wrocław!", „Zajebiście!", „Jak się
macie?".
Jest tylko jedna rzecz,
która mnie doprowadzała do białej gorączki - nasza koncertowa kultura, a
właściwie jej brak. Nie wiem skąd to się u nas bierze, ale na każdym koncercie
część publiki domaga się w niewyszukany sposób tego, za co zapłacili. Okrzyk „Kurwa mać, (tutaj wstawiamy nazwę zespołu w zależności od tego na jakim
koncercie jesteśmy i kogo chcemy usłyszeć w przypadku zbiorówek), grać!".
Na Europe brzmiało to tak : „Kurwa mać, Europe grać!". Dobrze, że Szwedzi
nic nie zrozumieli. Stałam obok i po porostu wstyd mi się zrobiło. Takie
okrzyki, wulgaryzmy skandowane przez tłum („Napierdalać!") to według mnie
brak szacunku dla artysty. Owszem, są koncerty, na których kurwy i
napierdalanki są wręcz wymagane i stanowią nierozerwalną część koncertu i grupy,
ale ja raczej w takich klimatach nie gustuję.
Inna sprawa- palenie. No stanie ci taki obok, albo przed tobą i jara,
buchając spalinami w twoją twarz, a na delikatną sugestię, by może jednak
zgasił papieroska, bo w tłumie tak niebezpiecznie i może kogoś przypalić, to
popatrzy na ciebie, jakby zobaczył kosmitę w lenonkach i z afro na głowie i
burknie- „Wolny kraj, kurwa, nie podoba się to zmień miejsce".
Trzecia urocza rzecz to „tarany". Stoisz sobie grzecznie,
delektujesz się tym co na scenie, a tu nagle znajdujesz się na plecach osoby
przed tobą, bo właśnie stałeś się ofiarą tarana. Idzie ci taki, nie przeprosi,
tylko poprzez łokciowanie próbuje dojść po niemalże trupach do celu. Takiemu
lepiej nie zwracać uwagi, bo to agresywne i może się impreza skończyć
zaliczeniem kostki brukowej.
Nie byłam nigdy na koncertach za granicą, więc nie mam porównania, jak
to w innych krajach publiczność się zachowuje, ale u nas w kraju słoma z butów
wychodzi.
No to se podygresjowałam, a tu jeszcze dzień drugi festiwalu.
Kolejne gwiazdy: Marek Napiórkowski, który na codzień gra z Anną Marią
Jopek, wystąpił ze swoim projektem Konkubinap. Gościem był Artur Lesicki.
Marek Napiórkowski
Panowie dali świetny popis gitarowego dialogu. Szkoda tylko, że
miejsce nie za bardzo sprzyjało odbiorowi takiej muzyki. Napiórkowski jest
rewelacyjny, ale według mnie plenery powinien sobie odpuścić, to muzyka typowo
klubowa.
Po nim na scenę wszedł Wojtek Pilichowski ze swoim najnowszym projektem Pi-Electro Step, w
którym wykonuje nowe aranżacje standardów i swoich utworów, łącząc aktualne
trendy muzyki electro i dub - step.
Gościem specjalnym Pilichowskiego był Leszek
Możdżer.
Koncert był zenergetyzowany- utwory hardcorowe, ostrzejsze,
przeplatały się z balladowymi kawałkami i dub-stepowymi aranżacjami. Na scenę
została również zaproszona Patrycja (ale nazwiska, wybaczcie, nie
zapamiętałam), która wokalnie mnie zmiotła. biała dziewczyna, a śpiewała jak
Lauryn Hill. Szacun.
Na scenę został również zaproszony Leszek Cichoński.
Pilichowski na basie, Cichoński na elektryku- tak, to była uczta muzyczna.
A by publice
uczynić zadość organizatorzy Thanks Jimi Festiwal na zakończenie imprezy
przygotowali prawdziwy rarytasik- Marcus Miller- znany basista i jego zespół.
Dziękuję za uwagę
:)
Dobrze wiedzieć, że ten zespół zagrał jeszcze coś poza "The Final Countdown". I jesteś pewna, że oni polskiego "kurwa" nie znają? Jeśli nauczyli się "dzięki" i "wrocław", to "kurwa" też pewnie poznali.
OdpowiedzUsuńMożliwe, ale nie reagowali ;)
OdpowiedzUsuń