Noah Gordon, Medicus, przeł. Ewa Życieńska, Wydawnictwo Książnica, Katowice 1994.
Akurat tak się złożyło, że okładka książki, którą zaczęłam czytać pod koniec marca i czytałam jeszcze dłuuuugo w kwietniu miała kolor butelkowej zieleni-najpiękniejszej na świecie. W tę cudną barwę wydawnictwo „Książnica” ubrało okładkę powieści Noaha Gordona „Medicus”. Ponad pięćset pięćdziesiąt stron historii, która ciągnie się jak flaki z olejem. Męczyłam się straszecznie i tylko ten wie jakie męki przeżywałam, kto się zobowiązał czytać od deski do deski wszystkie książki, które mają być omawiane na DKK. To nie znaczy, że powieść jest zła, po prostu odzwyczaiłam się od tego typu jednostajnej narracji, która jak na taką objętość ma zdecydowanie za mało punktów aktywizujących czytelnika. Dla mnie opowieść musi być nieregularna, pozawijana i zapętlona, bym na niej nie zasnęła, a tu dostałam typową XIX-wieczną prozę naturalistyczną.
„Medicus” to jest również powieść drogi. Akcja toczy się na początku XI wieku. Młody bohater doświadczony przez życie i zmuszony okolicznościami (rodzice zostali bestialsko zamordowani na jego oczach, a rodzeństwo rozlokowano po rodzinach zastępczych) udaje się w podróż, która go kształtuje. W peregrynacji towarzyszy mu Balwierz, który przygarnął sierotę i w trakcie wędrówki uczył go m.in. żonglerki, która jak się okazuje, ma istotne znaczenie w zawodzie felczera. Chłopak szybko się uczy jak leczyć drobne schorzenia i przeprowadzać proste zabiegi, ale to mu nie wystarcza, bo jest idealistą, który chce poznać tajniki ludzkiego ciała, by móc pomagać cierpiącym. Wyrusza zatem nasz bohater w drogę trudną i niebezpieczną, by w Persji pod przebraniem Żyda móc studiować medycynę pod okiem Pierwszego Medyka Awicenny. Po drodze spotyka go wiele przygód, baaaardzo wiele przygód.
Być może są tutaj miłośnicy tradycyjnej XIX- wiecznej powieści, która charakteryzuje się m.in. linearną narracją, trzecioosobowym narratorem, mową zależną i szczegółowymi opisami, mnie to wszystko wprowadzało w stan czytelniczego zawieszenia. Odzwyczaiłam się od wszechwiedzącego narratora jako jedynej instancji opowiadającej. Lubię, gdy powieść ma kilka perspektyw i nie jest pisana linearnie. Retrospekcje, dygresje to jest to, co mnie aktywizuje w czytaniu, a w „Medicusie” tego nie ma. Poza tym jakoś nie potrafiłam się zaprzyjaźnić z głównym bohaterem i przez to jego losy kompletnie mnie nie interesowały.
Ale żeby nie było tak cierpko, to muszę przyznać, że kulinarne opisy, potrawy, sposób ich przyrządzania poruszały moje ślinianki i pobudzały wyobraźnię smakową. Książka ta ma niewątpliwie dużą wartość poznawczą. Ciekawe są opisy żydowskiej kultury i ich zderzenie z muzułmańską obyczajowością, przedstawienie przepychu Persji, świata ówczesnej nauki z naciskiem na medycynę. Z „Medicusa” dowiedziałam się np. skąd się wzięła nazwa szachy i wyrostek robaczkowy. I nawet mogę się zgodzić z resztą klubowiczów, że jest to na pewno książka, która wymaga dużo wolnego czasu, bo dopiero wtedy można wejść w tę niespieszną narrację, ja jednak nie odnajduję się w takim typie opowieści.
Przeczytam!
OdpowiedzUsuń