Teksty umieszczane na tym blogu, są mojego autorstwa. Kopiowanie i wykorzystywanie ich w innych miejscach, tylko za zgodą autorki

sobota, 29 października 2011

Strachy Na Lachy- urodzinowo w Alibi we Wrocławiu. 28.10.2011r


Strachom w tym roku stuknęła dyszka i w zawiązku z tym Grabaż z całą ekipą udał się w koncertowo-urodzinową trasę.  Oczywiście na strachowej drodze nie mogło zabraknąć Miasta Spotkań.

Długo czekaliśmy na ten koncert. Cała wrocławska ekipa miała bowiem przygotowaną niespodziankę dla zespołu. Ach, no, może nie do końca ekipa była wrocławska, bo przecież Pati z Poznania przyjechała, a Ada z małej miejscowości spod Wrocławia,  ale wszyscy pozostali- Asia, Justa, Kasia, Bartek, Grześ i Agnieszka są, że se tak kolokwializmem zarzucę- stacjonarni :).

Bo co my wymyśliliśmy? Wszakże dyszka tylko raz w życiu się zdarza, a jubileusz to przepiękny, a zespół nasz ukochany, więc trzeba by coś dla nich prezentowego wymyślić. No i wymyśliliśmy. Będzie tort. No tak, ale zaraz problem- jaki? Propozycji było mnóstwo- a to w 3D w kształcie emblematu strachowego, a to normalny z jakimś oryginalnym zdjęciem (pierwotnie był pomysł na zaprojektowanie fotki, na której chłopaki z zespołu będą w becikach...na szczęście pomysł upadł...), a to zwykły, ale ze zdjęciem całego zespołu. W końcu, po licznych dyskusjach stanęło na zwykłym torcie, na którym będzie zdjęcie Stracha. A efekt przedstawia się tak:

No dobra, ale co, tak sam tort? Może jakaś kartka (ja z początku byłam przeciwna jakimś jeszcze dodatkom do torta, ale w końcu uległam). Ada, ta która jest autorką mojego pięknego blogowego bannera, zaprojektowała kartkę, na której złożyliśmy wszyscy nasze podpisy:
Ale to jeszcze nie koniec. :) Grześ wymyślił, żeby dać jeszcze chłopakom flagę z herbem Wrocławia. 
Zaopatrzeni w cały prezentowy ekwipunek ruszyliśmy do Ailbi.

28.10. to był pamiętny wieczór. Grabaż w iście dobrym  humorze wyszedł na scenę i poooszło. Na pierwszy ogień z płyty „Zakazane piosenki” -  „Kwiecień’74”, później „Zaczarowany dzwon”  ( to już z pierwszej płyty) i nowy singiel „Awangarda, jazz i podziemie”.  Był ogień, oj był. My wszyscy pod sceną, pod samymi barierkami- a jak! Innej opcji nie było, choć teraz trochę cierpię. Moje kolana, plecy i łokcie przybrały barwy lekko fioletowe... Grabaż był bliziutko, jak się nachylał, to się bałam, że mnie mikrofonem zdzieli. Popatrywał sobie na nas, uśmiechał się, zadowolony, że publika dopisała i że stała ekipa koncertowa stawiła się w pełnym składzie.

Grabaż dba o swoich fanów i o bezpieczeństwo na koncertach, więc jak wypatrzył w tłumie dziewczynę na wózku od razu zareagował. Panowie pomogli niepełnosprawnej fance podjechać  wózkiem i umiejscowić się w bezpiecznym miejscu z boku sceny.

„A teraz będzie utwór, którego nie graliśmy zbyt często na koncertach, - Spacer do Strefy Zero!” . Ojć...coś się stało, coś nawaliło...No tak, technika, jakiś kabelek, jakieś coś, ale proszę się nie martwić, nikt nie umarł, sytuacja zaraz zostanie opanowana. Ktoś tam z publiki się drze: „Grajcie bez sprzętu!”, na co Grabaż zripostował: „A ty bez >sprzętu< byś mógł?”
No dobra, szybka interwencja Rzufia (techniczny SNL) i Herkulesa (akustyk) i lecimy dalej. „Ostatki”, „Krew z szafy”...ach, zgubiłam jeszcze po drodze „Twoje oczy lubią mnie”. Ale...co znowu, do jasnej Anielki! Przerwa, przerwa. „Czy ma ktoś z was pęsetę?” To pytanie Grabaża trochę zbiło wszystkich z tropu. Pęsetę? A po cholerę?! „Część słuchawki wpadła mi głęboko do ucha...” No żesz, na początku jeszcze było zabawnie, ale jak Rzuf zaczął gmerać Grabażowi w uchu i nie mógł sobie poradzić z wyciągnięciem słuchawki, zaczęło się robić niefajnie. Grabaż już zupełnie serio pytał, czy jest na sali jakiś chirurg, a my z Justyną miałyśmy obie jedną myśl- kukra blaszka,  zamiast torta będzie pogotowie! Na szczęście Lo (basista) ma sprawne paluszki i tak tą pęsetą gmerał i gmerał, że w końcu paskudztwo wyciągnął. Uff... co za ulga.

A w międzyczasie (już nie pamiętam, czy to było przed akcją chirurgiczną, czy też po) Grzesiek wyciągnął naszą flagę i podałam ją Grabażowi na scenę. I oto nadejszła wiekopomna chwila, bo w tym właśnie momencie Strachy zyskały swego nadwornego kronikarza. Maniek, przez aklamację,  został okrzyknięty zespołowym dziejopisem i na jego ręce powędrowała owa flaga.

Tyle wrażeń nie tylko muzycznych- ten koncert na długo wszystkim zapadnie w pamięć. Mnie szczególnie powaliła wersja „Hymnu o miłości” z Listu św. Pawła- tak, tak właśnie tego, który czasami jest odczytywany na ślubach, a poloniści męczą nim swych uczniów. Oczywiście tekst został przegrabażowany i nieco odbiega od wersji oryginalnej. Już wcześniej znałam ten utwór, ale aranżacją jaką wczoraj poczęstowali nas Strachy totalnie mnie zmiotła. Ech, jak ja żałuję, że nie miałam pod sceną aparatu! Do tego jeszcze dorzucili nową piosenkę dla miłośników kotów- „Mokotów”.

Chłopaki dali z siebie wszystko i mimo drobnych technicznych problemów koncert był REWELACYJNY! Na końcu posta zamieszczam całą set-listę, bo to jeszcze nie koniec historii...
Po koncercie czas na torta. Wleźliśmy za kulisy, Justa odpaliła race i ... nie zdążyła, bo się wypaliły zanim doszliśmy do zespołu... Ale później juz wszystko poszło gładko. Chłopakom spodobała się widokówka zaprojektowana  przez Adę i wydrukowana przez Asię, a tort...no cóż- nadworny kronikarz Strachów wziął się do dzieła i poszedł pierwszy kawałek. 

No i nie zgadniecie, kto go dostał...:) Oczywiście- największy łasuch, o sorki, degustator strachowy- Pan Areczek.

I tak oto Wrocław uczcił dziesiąte urodziny Strachów. Oby chłopakom z zespołu pozostały jedynie te miłe wspomnienia ze wczorajszego wieczoru. No i cóż tu więcej rzec? Sto lat nam grajcie kochani- co złego to nie Wrocław.

SET-LISTA (mogłam pomylić kolejność, ale mniej więcej, tak to leciało):
1. „Kwiecień ‘74”
2.”Zaczarowany dzwon”
3. „Awangarda, jazz i podziemie”
4. „Twoje oczy lubią mnie”
5. „Spacer do Strefy Zero”
6. „Ostatki”
7. „Krew z szafy”
8. „Na pogrzeb Króla”
9. „Chory na wszystko”
10. „Żyję w kraju”
11. „Mokotów”
12. „Czarny chleb i czarna kawa”
13. „Raissa”
BISY:
14. „ Piła Tango”
15. „Hymn miłości”
16. „ Radio Dalmacija”

Mam wrażenie, że gdzieś „zgubiłam” jeden utwór...

piątek, 28 października 2011

Magdalena Grzebałkowska, "Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego"




Autor: Magdalena Grzebałkowska
Tytuł: Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2011



Biografia staje się ciekawa dopiero po śmierci poety, jeżeli okaże się, że był naprawdę poetą” – powiedział ks. Jan Twardowski, gdy rozmawiał z Markiem Zielińskim, dziennikarzem „Nowych Książek”. To dlatego nie lubił o sobie opowiadać, niszczył osobiste dokumenty, uciekał od mediów, nie lubił się fotografować. Najważniejsze były przecież wiersze. I człowiek. Ale sławy uniknąć nie sposób, gdy pisze się poezję niosącą nadzieję, przesiąkniętą ciepłem, w której roi się od bożych krówek, biedronek, zielonej trawy i uśmiechniętych aniołów.
Ksiądz Twardowski w powszechnym mniemaniu uchodził za uroczego człowieka, serdecznego duszpasterza i poetę od patyków i patyczków. Wielu ludzi go poznało, a po tym jak zyskał sławę, jego mieszkanko było niemalże cały czas pełne wielbicieli jego poezji. Przyjeżdżały do niego wycieczki i choć to mogło być męczące dla poety - zazwyczaj nie odmawiał przyjęcia gości. Na pewno był człowiekiem z dużą charyzmą. Z czasem zaczął udzielać wywiadów, pojawiło się kilka publikacji analizujących jego twórczość, choć nie lubił, gdy nazywano go poetą- wolał określenie „ksiądz, który pisze wierze”.
Magdalena Grzebałkowska, autorka biografii księdza Jana, nie znała swojego duchownego bohatera. Nigdy wcześniej nie czytała jego poezji. Nigdy z księdzem nie rozmawiała. To zapewniło autorce biografii spojrzenie na postać księdza od biedronek z dystansu, bez uczuciowego zaangażowania. Co zatem zaważyło na tym, że reporterka zaczęła interesować się jego życiem i twórczością? Człowiek zakochany w Bogu, skromny, poczciwy, wiodący franciszkańskie życie, cichy i pokorny sercem – tak był postrzegany, ale przecież nie ma ludzi jednowymiarowych, na pewno miał swoje humory, słabości, kręcił nosem na krytykę, może nie do końca był taki święty? Magdalena Grzebałkowska postanowiła zbadać co też kryje się pod książęcą sutanną. Co tam odkryła? Same paradoksy.
W czasie wojny miał dwa marzenia: 1. zostać żołnierzem, 2. mieć dziewczynę – ani jedno, ani drugie marzenie się nie spełniło. Spełniła się za to przepowiednia wróżki, która w liście poinformowała go, że zostanie księdzem.
Był pełen sprzeczności- otaczały go tłumy ludzi, dzielił swoich przyjaciół w zależności od spraw, które z nimi mógł omawiać. Panicznie bał się samotności dlatego starał się, by każdy dzień był wypełniony wizytami. Z drugiej jednak strony unikał rozgłosu, na pytania dziennikarzy miał starannie przygotowane formułki, często czuł się niezrozumiany.
Był człowiekiem rozdartym wewnętrznie:
Jan Twardowski poeta chciał zdobyć świat.
Jan Twardowski ksiądz nie chciał od życia niczego. Po Bogu najważniejszy był człowiek.” Dlatego żył skromnie, a wszystko co miał rozdawał innym. „Miałam tu w zakrystii moją kapotę na zimę. Wchodzę z dworu, a u księdza ktoś siedział przy tym stoliku. Patrzę, a ksiądz zdejmuje moją kapotę z haka. >> Ksiądz-mówię - to moja kapota<<. >> Taaak?- zdziwił się.- A ja myślałem, że niczyja. Jemu chciałem dać<<” – wspomina dobroduszność księdza siostra Nepomucena. Był księdzem, ale był też poetą i te dwa powołania ciągle toczyły w nim walkę. Był bardzo wymagający w stosunku do wydawców, nie uznawał zmian w swoich tomikach, wściekał się, gdy przed jego nazwiskiem umieszczano informacje o tym, że jest księdzem. Nie znosił, gdy jego kapłaństwo łączono z jego talentem. Gdy na 25. rocznicę święceń kapłańskich wznowiono tomik poezji „Blisko Jezusa” i dodano do niego adnotację: „W roku Złotego Jubileuszu kapłaństwa Autora”, Twardowski wpadł w furię:” Jak można coś, co jest najintymniejsze, najświętsze, tak dla handlu wykorzystać!”.

Magdalena Grzebałkowska nie miała łatwego zadania. W swojej pracy ciągle natrafiała na mur milczenia. Niewiele osób chciało z nią rozmawiać, niewiele dokumentów się zachowało. Wypowiedzi, wspomnienia bliskich, wywiady, filmy dokumentalne i archiwalne dokumenty, do których udało jej się dotrzeć to materiał, który posłużył jej do zbudowania portretu swego bohatera. Reporterka nie jest jednak bierną słuchaczką- zasłyszane informacje weryfikuje, sprawdza źródła, zadaje pytania i wyłuszcza czytelnikowi swoje wątpliwości. Dociera wreszcie do dziennika księdza, ale jego posiadacz zabrania cokolwiek cytować, może go jedynie opisać.
Autorka biografii księdza Jana nie boi się poruszyć żadnego tematu, zagląda do IPN-u, by stamtąd wyciągnąć teczkę Poety. Bada również relację duchownego z kobietami, przedstawia jego „wnuczki”, zabiera nas do ulubionych przez poetę miejsc, oddaje głos przyjaciołom (wśród wypowiadających się o księdzu są m.in. prof. Anna Świderkówna, Waldemar Smaszcz Jerzy Illg, Aldona Kraus, siostra Nepomucena), zagląda do mieszkania księdza Jana, z przymrużeniem oka pisze o jego słabościach ( słynny tupecik, z którym ksiądz się nie rozstawał).
Magdzie Grzebałkowskiej wiele osób mówiło, że nie napisze tej książki. Aleksandra Iwanowska, spadkobierczyni praw autorskich księdza Jana, strzeże archiwów i nie udostępnia ich nikomu. Osoby, z którymi autorka umawiała się na rozmowy nie przychodziły, jakby się czegoś bały. Na szczęście reporterka nie poddała się i za to należą się jej podziękowania napisała bowiem książkę, której nie chce się kończyć czytać. Grzebałkowska ożywiła postać Jana Twardowskiego, nie stworzyła pomnika, nie oddała mu hołdu, ale pokazała, że ksiądz też człowiek, choć z aureolą nad głową.

Z całego serca dziękuję wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzyjny.

środa, 26 października 2011

Warszawskie wojaże literackie cz. III - spotkanie z Mario Vargasem Llosą

Piątkowy wieczór, 21.10. jest przykładem na to, że marzenia się spełniają. Pamiętam, jak po przeczytaniu "Szelmostw niegrzecznej dziewczynki" Mario Vargasa Llosy, mówiłam, że pojechałabym na spotkanie z autorem na drugi koniec Polski. Na szczęście nie musiałam tak daleko jechać. Dzięki staraniom Wydawnictwa Znak, noblista odwiedził Polskę. Wejściówki na spotkanie rozeszły się w przeciągu 6 minut. Mi się udało zdobyć akredytację dziennikarską, dlatego zapraszam Was do przeczytania relacji z warszawskiego spotkania z Mario Vargasem Llosą na stronę e-czaskultury. W tym miejscu chciałabym również podziękować Panu Michałowi Jakubikowi z Wydawnictwa Znak za pomoc w spełnieniu jednego z moich największych marzeń. A tymczasem, zapraszam do obejrzenia fotorelacji:





poniedziałek, 24 października 2011

Warszawskie wojaże literackie cz. II - spotkanie z Jonasem T. Bengtssonem


W czwartkowy wieczór, po odwiedzinach u ks. Janka, poleciałam szybciutko do klubu „Powiększenie”.  Tam w podziemiach odbywało się spotkanie z Jonasem T. Bengtssonem, duńskim pisarzem, autorem „Submarino” (recenzja TUTAJ). Spotkanie poprowadził Krzysztof Cieślik, który jest dziennikarzem „Polityki”. Nie wiem, czy prowadzący był tak zestresowany, czy po prostu się nie przygotował, ale już dawno nie byłam na tak fatalnie poprowadzonym spotkaniu. Niestety.  Plan wieczoru- standardowy, jak to na takich spotkaniach autorskich bywa: czytanie fragmentów powieści, rozmowa z autorem,  pytania publiczności i na koniec podpisywanie książek. Prowadzący wypytywał zaproszonego gościa o jego powiązania z prozą Michaela Houellbeqa (tak, tak, powiązania są, proza francuskiego pisarza jest dla Bengtssona inspiracją), o problem uzależnienia od narkotyków, o wątki autobiograficzne w „Submarino”. Pytania były nawet ciekawe, ale sam fakt, że prowadzący czytał je z kartki, nie ciągnął wątków, tylko zaraz przechodził do następnego pytania, tak jakby w ogóle nie słuchał tego, co autor ma do powiedzenia był niezwykle drażniący.  Ale jedno stwierdzenie, które padło podczas wieczoru nie dawało mi spokoju. Krzysztof Cieślik przypomniał, że podczas promocji „Submarino” we Francji, pisarz powiedział, że jest to książka o miłości i nadziei. Kto czytał „Submarino wie, że od biedy o miłości ta książka w pewnym sensie traktuje, ale jest to miłość patologiczna, destrukcyjna. Ale nadzieja? Heloooł! To my chyba dwie różne książki czytaliśmy. Zazwyczaj nie otwieram paszczy na takich spotkaniach, ale tym razem nie wytrzymałam i musiałam zapytać:
- A przepraszam, a gdzie w tej książce jest nadzieja?
- Mamy dwóch braci, którym życie cały czas kładzie pod nogi kłody, ale oni się nie poddają. Mimo, że czego się nie tkną, to się rozpada. Ale są silni i próbują ciągle iść na przód.
- Tak? To dlaczego jeden z nich się na końcu wiesza?
- (...)
Konsternacja, trochę śmiechu, chwila na zastanowienie...
- Brat głównego bohatera się powiesił, bo nie wiedział co będzie z Martinem                 (pięcioletni synek), odcięli go od jego dziecka, które było sensem jego życia.
- No tak, czyli ponawiam pytanie- gdzie tu jest nadzieja, skoro on sie poddał?
- Ale został jeszcze jego brat, który żyje .
Podziękowałam za odpowiedź, ale i tak mnie to nie przekonało. Przeczytajcie „Submarino” i spróbujcie mnie przekonać, że jest to książka o nadziei. Nick- bohater, który został w życiu się nie wyrwie z tego bagna w jakim tkwi. Musiałby wyjechać, a na to raczej nie wpadnie. Ale to tylko taka dygresja. 
Po spotkaniu podeszłam do autora, żeby mi się w książce podpisał. Uśmiechnął się serdecznie, aż mi się miło zrobiło. Zapytał o imię. Magdalena- uśmiech (mój). No, mały problem, bo w duńskim nie ma takiego imienia, wiec przed wpisaniem dedykacji próba generalna z pisowni mego imienia na kartce.  No i proszę, oto efekt:

"Good quesation!" :)
 A oto i autor we własnej osobie


niedziela, 23 października 2011

Warszawskie wojaże literackie cz. I - mieszkanie ks. Jana Twardowskiego


Już wróciłam, ale jeszcze duchem jestem w zupełnie innej rzeczywistości. Generalnie nie lubię Warszawy. Zawsze mam pecha i jak przyjeżdżam do tego miasta, to pada deszcz, albo inne dziadostwo. Zawsze więc widzę naszą stolicę w szarościach i pluchach. Poza tym to miasto jest za duże, nie ogarniam go. Wrocław przy Warszawie to prowincja, ale ja tę swoją prowincję uwielbiam i niech tak zostanie. Ale do rzeczy.
19.10. wsiadłam do pociągu nie byle jakiego, tylko pędzącego w stronę Warszawy. Noc już była, więc pociąg nawet nie był tak bardzo przeładowany. Wsiadłam do przedziału z miłą starszą panią i dwiema młodymi dziewczynami. Jedziemy sobie spokojnie, każda z nas coś podczytuje (ja nowego Llosę ♥), przychodzi konduktor: „Bilety do kontroli”. Ależ proszę, proszę...
-Ale panie mają bilety drugiej klasy.
- No tak.
- Ale to jest pierwsza klasa.
-Ale jak to? Na wagonie jest oznaczenie, że to jest druga klasa...
- Tylko część wagonów jest drugiej klasy, a panie akurat siedzą w pierwszych trzech przedziałach, które należą do pierwszej klasy.
No nic, bierzemy klamoty i idziemy. Siadamy w przedziale drugiej klasy i ...niuch, niuch-coś tu śmierdzi:
- Panie konduktorze, jakimś klejem tu cuchnie, coś się wylało?
-Nie, właśnie wysadziłem na stacji takiego jednego, co sobie ten klej wąchał...
-....
Ale nic to, podróż, na szczęście, odbyła się już bez innych rewelacji. No, pomijam fakt, że przespałam Warszawę Centralną i wylądowałam w Warszawie Wschodniej. Dobrze, że to była stacja docelowa, bo boję się pomyśleć co by było, gdyby pociąg kończył bieg w Gdańsku...

No to teraz kawka i do kuzynki, kilka godzin snu i wyjazd do miasta na spotkanie z Jonasem T. Bengtssonem. A po drodze...

Autobus wysadził mnie niedaleko kościoła sióstr Wizytek, tego w którym rektorem był ks. Jan Twardowski. Pomyślałam sobie, że wstąpię na chwilkę. Przy samym wejściu po prawej stronie jest klęcznik poświęcony Poecie z jego ostatnim wierszem.

Posiedziałam chwilkę. Przed ołtarzem krzątała się jedna z sióstr Wizytek. Podeszłam do niej i spytałam, czy byłaby jakaś szansa obejrzeć mieszkanie ks. Jana. Wiedziałam, że nie jest to prosta sprawa, bo wcześniej trzeba się umawiać z ks. Aleksandrem Seniukiem, który ma klucze od mieszkania. Próbowałam się z nim kontaktować przed wyjazdem, ale ks. Seniuk ma niesamowicie zaborczą sekretarkę, która grzecznie odmawiała mi połączenia z przełożonym. Pożegnałam się więc z nadzieją na zwiedzanie tego ważnego dla mnie miejsca, ale, jak już wcześniej wspomniałam, zaczepiłam siostrzyczkę, która powiedziała mi, że w tej sprawie trzeba się kontaktować z organistą (z biografii ks. Jana napisanej przez Madzię Grzebałkowską wiedziałam dokładnie o kogo chodzi- o bliźniaków- Pana Czesława i Tadeusza Olszewskich).
- A ma może siostrzyczka numer telefonu?
-Mam, ale to trzeba się dużo wcześniej umawiać.
- A może mi siostrzyczka podać, bo ja jestem z Wrocławia, to może następnym razem, jak przyjadę, to już się wcześniej zapowiem.
Tutaj następuje podanie numeru.
Godzinę łaziłam po Nowym Świecie i mnie ten numer korcił...Aaaa, co mi tam, zadzwonię...

- Witam, mam na imię Magda, dostałam Pana numer od jednej z sióstr Wizytek, wiem, że Pan ma klucze od domu ks. Jana, czy ja bym mogła obejrzeć to mieszkanie? Bardzo mi zależy, bo ja z Wrocławia przyjechałam i...( to co tutaj piszę jest uładzoną i oszlifowaną wersją tej rozmowy, w rzeczywistości moje jąkania i dukania nie nadają się do przelania na ...hmmm papier? monitor? hmmm).
-Droga pani, musi pani zadzwonić do mojego brata, bo on właśnie jest w kościele
-A mogę prosić numer?
:)
Dzwonię.
-Dzień dobry, mam na imię Magda, itd. ... (znowu musiałam przedstawiać całą historię i opowiadać o swojej miłości do ks. Jana)
- Klucze ma ks. Seniuk, nie zawsze je przy sobie nosi, ale proszę przyjść, o 17:00 będzie odprawiał mszę, może będzie pani miała szczęście.

Chyba nie muszę już nic dodawać... :) Zapraszam Was moi kochani do zwiedzania. Ale jeszcze zanim Was wpuszczę do mieszkania ks. Jana, chciałabym bardzo podziękować Panu Czesławowi Olszewskiemu za spełnienie jednego z moich marzeń. Nie miałam okazji z nim usiąść i porozmawiać, bo rano wyjeżdżał i musiał szybko oddać klucze, ale powiedział mi jedną rzecz: „Ja się bardzo cieszę, że ludzie przychodzą i odwiedzają ks. Jana”.  No to co? Odwiedzamy?
 Na ścianach ks. Jan miał powieszonych mnóstwo aniołków, obrazków, które dostawał od odwiedzających go gości.
 To jest słynna lampka na oryginalnej nóżce zrobionej z badylka :)
 Piec, na którym podpisywały się osoby odwiedzające ks. Jana


 Klęcznik

 Jemioła :)
 Pośmiertna maska i odlew dłoni
 Biblioteczka
 Filiżanki, z których piły herbatkę m. in. prof. Anna Świderkówna
 Okulary i budziki- zastanawia mnie po co Księdzu tyle budzików było? :)

 Słynna torba, z którą się nie rozstawał
 Portret Mamy ks. Jana

 I nawet buty zostawił pod łóżkiem

wtorek, 18 października 2011

TOP 10- adaptacje i Angelus- finał

Klaudyna tym razem zaprosiła nas do wytypowania dziesięciu najlepszych adaptacji filmowych. No to lecimy.
1.     „Pan Tadeusz” reż. Andrzej Wajda
2.     „Pianistka” reż. Michael Haneke
3.     „Tajemniczy ogród” reż. Agnieszka Holland
4.     „Władca pierścieni” reż. Peter Jackson
5.     „Niebezpieczne związki” reż. Stephen Frears
6.     „Pręgi” - reż. Magdalena Piekorz na podstawie książki „Gnój” Wojciecha Kuczoka.
7.     „Imię róży” reż. Jean Jacques – Annaud
8.     „Rewers” reż.  Borys Lankosz
9.     „Wojna polsko-ruska” reż. Xawery Żuławski
10.  „Dziennik Bridget Jones” reż. Sharon Maguire

Jeszcze bym tak już poza konkursem dorzuciła dwie świetne ekranizacje w reżyserii Andrzeja Wajdy - „Popiół i diament” oraz „Panna Nikt”.

Ogłoszono siedmiu finalistów Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus:
1. Swietłana Aleksijewicz, "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" /Czarne/ Białoruś
2. Natalka Babina, "Miasto ryb" /Rebis/ Białoruś
3. Jenny Erpenbeck, "Klucz do ogrodu" /W.A.B./ Niemcy
4. Drago Jančar, "Katarina, paw i jezuita" /Pogranicze/ Słowenia
5. Ismail Kadare, "Ślepy ferman", /Pogranicze/ Albania
6. Maria Matios, "Słodka Darusia" /Wydawnictwo "Andrzej Bihun"/ Ukraina
7. Wojciech Tochman, "Dzisiaj narysujemy śmierć" /Czarne/
Przypominam, że zwycięzcę poznamy 3.12. Ja trzymam mocno kciuki za Wojciecha Tochmana, a Wy?

poniedziałek, 17 października 2011

Event Horizon Festiwal

9:01, pociąg relacji Wrocław Główny - Bialystok, a po drodze Łódź. Cztery godzinki i jesteśmy. Atlas-Arena- ogromna hala sportowa, na samą płytę wchodzi ok. 8 tys. ludzi, na sektory drugie tyle. Stoimy i czekamy, bramy otwierają o 15:30- mają lekki poślizg, ale już, już nas wpuszczają. Szybko szatnia i na płytę pod barierki.
Event Horizon Festiwal- impreza, na którą czekałam od kwietnia. Skład muzyczny mocny: Living on Venus, Hurt, Akurat, Dezerter, Happysad i w końcu najważniejsza- Pidżama Porno.
Start – godzina 16:00. Wchodzą Living on Venus. Granie mocno rockowe, rozgrzali publiczność, której o tej porze było jak na lekarstwo. Swoją drogą- podziwiam młode zespoły, które rozpoczynają takie masowe imprezy, bo wiadomo, że pod sceną będzie tylko garstka ludzi. I dla kogo tu grać? Z kim łapać kontakt? Ale zespół dał z siebie wszystko, choć grali tylko 45 min. Nie znałam tej kapeli, a w dzień festiwalu w necie pojawił się oficjalny teledysk, więc udostępniam do posłuchania.

16: 45 Hurt. Set krótki,ale jak zwykle przepełniony pałerem do granic możliwości. Barierki się przesuwały, ochrona musiała je przytrzymać. Maciek mówił, że to już ostatni koncert z takim setem, będzie nowa lista, na wiosnę płyta i nowe piosenki. Już jedną mieliśmy okazję usłyszeć. Mocne, szatańskie brzmienie. Ale Załęs w chórkach mnie ubawił. Zagrali samą esencję: „Jesteś mały” (Maciek zamienił się a Małego Księcia Podwodnego i owczarka, ale bez szczekania się tym razem odbyło), „Chodzę sobie nienormalny”, „Biegiem na skos”, „Serki dietetyczne” (z Niedźwiedziem wykonane), „Alarm cykliczny”, „Lecę ponad chmurami” „Tu i teraz”, „Mary czary” i więcej nie pamiętam :), a za przekręcanie tytułów, do którego mam szczególny talent, przepraszam.
Ok. 18:00 wszedł Akurat. Ewakuacja spod barierek, przerwa koncertowa dla mnie, nie miałam ochoty na reaggowe klimaty, więc wróciłam dopiero na Dezertera. Ale już nie pod barierki. Stanęłam sobie na samej górze, nad sektorami i miałam pieęęękny widok na scenę, na płytę, na sektory. Dobrze widać, dobrze słychać, dużo miejsca do skakania -było ok. To, co się działo pod barierkami na koncertach Happysadu i Pidżamy...podobno barierki podjechały pod samą scenę, ochrona nie dawała rady. Byłam daleko, ale dla mnie koncert Pidżamy był zbyt ważnym przeżyciem i nie chciałam stać pod sceną po to, by wyjść spod niej z połamanymi żebrami. A na Dezerterze było...głośno, ale jak się włożyło paluszki do uszu, to dało się przeżyć :)
20:00 Happysad. Nie miałam szczególnego parcia na koncert hepi, ale udzielił mi się festiwalowy nastrój i … no i mnie porwało. Chłopaki obchodzą teraz 10 lat istnienia. Z tej okazji wydali bardzo fajny projekt- płytę „Zadyszka”, na którą zaprosili swoich przyjaciół (jest m.in. Hurt, Indios Bravos-rewelacyjne wykonanie „Kostuchny”, Czesław Śpiewa, Enej, Muzuka Końca Lata). Artyści mieli zupełnie wolną rękę, a to co powstało można już sobie nabyć i muzycznie się popieścić. A na koncercie się wzruszyłam. Mocno się wzruszyłam. Gdy poleciały pierwsze akordy „Taka wodą być” i zaczęły się zapalać świeczki...Niezapomniany widok.
21:55 Pidżama Porno. Tłumy. Pod sceną masakra. Grabaż, Dziadek, Julo, Kuzyn, Kozak. Próba była o 9- tej rano. Był stres, ale poszło pięknie. Dwie i pół godziny. Set lista- co tu dużo pisać, co by zagrali, i tak wszyscy piali by z zachwytu. Dwa bisy. Grabażowi włączył się „gadacz”, był konkurs na nowa nazwę Pidżamy- ważne by zachować pierwsze litery PP. Co powiecie, więc a Perwersyjnych Pasztetantów?Kozak : „ Ja mam nazwę: Psie Suki”. Ale miało być na „P”. „No to Psie Psuki”. Moja propozycja- Pomarańczowe Pantalony (w Grabażowy image pidżamowy wpisuje się wszakże nie tylko szapoklak,ale również pomarańczowe bojówki). Jeden nieprzyjemny epizod: wbiegł na scenę jakiś debil i zaczął bić Rzufia- technicznego. Ochrona zareagowała, ale trochę za późno. W ogóle, co to za ochrona, która nie potrafi zabezpieczyć sceny? Grabaż się wkurzył i w słowach nie przebierał, kazał gościowi wypierdalać, po czym zaprosił Rzufia na scenę i powiedział” „To jest Rzuf, nasz techniczny, jeżeli jego nie będzie to i mnie nie będzie”.
Grali ponad dwie godziny, szczególnie dziękuję za „Bułgarskie Centrum Hujozy” i „Do nieba wzięci”- dzisiaj nie mogę ruszyć szyją ;) Pani ochroniarz patrzyła na mnie cały czas i powiedziała, że podziwia mnie za tyle energii. A ja akurat nie byłam w dobrej formie, ale czad był :). Kocham PP, ale obiektywnie muszę stwierdzić, że jednak zeszłoroczny koncert w Jarocinie był dużo lepszy. Nie dlatego, że nie zagrali sztandarowej „Generacji”, co mnie zdziwiło, ale dlatego, że jednak energia już była inna. W PP jest trzech czynnych muzyków- Grabaż, Kuzyn i Kozak. Julo i Dziadek sporadycznie mają w rękach gitary, więc musieli trochę prób odbyć. Może było za mało prób, może zmęczeni byli, ale coś nie do końca grało. Mimo wszystko jednak był to dobry koncert. Wyczekany i wymarzony. Teraz tylko pozostaje czekanie na kolejną reaktywację. A dla ciekawych, umieszczam zapamiętaną set-listę, niech żałuje, kto nie był:
Nie wszystko co pozytywne jest legalne”
Bułgarskie Centrum Hujozy”
Czas czas czas”
Józef K.”
Droga na Brześć”
Kotów kat ma oczy zielone”
Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości”
Tom Petty spotyka Debbie Harry”
Taksówki w poprzek czasu”
Bon ton na ostrzu noża”
Brudna forsa”
Do nieba wzięci”
Złodzieje zapalniczek”
Stąpając po niepewnym gruncie”
Poznańskie dziewczęta”
28 (one love)”
Ezoteryczny Poznań”
Gnijąca modelka w taksówce”
Hymn pokoju”
Miejscy Partyzanci”
News from Tianamen”
Pasażer”
Kiedy praży się Paryż”
Katarzyna ma katar”
Grudniowy blues o Bukareszcie”

Po koncertach afterek. Organizator zapewnił dojazd do klubu Dekompresja, a tam już siedzieli Happysadzi, Hurty i Akuraci. Klub-mordownia, ale co zrobić, skoro pociąg dopiero o 7:39? Gdzieś trzeba było przeczekać, a zresztą- towarzystwo- jak wódka- wyborowe ;). No tośmy sobie pogadali. Poznałam Nikki, która jest uroczą osobą. Młoda dziewczyna, 20 lat, zajmuje się fotografią koncertową. Możecie sobie obcykać jej fotki na jej blogu, o TUTAJ. Poza tym jest menago Dust Blow, więc jak chcecie mieć Załęsa (Hurt) i Boro (Neony) w innym składzie i z innym repertuarem- piszcie do Nikki :).
Poskakałam, popiłam (no czasami mi się zdarza,ale umiar jest) i o 5:30 opuściłyśmy Dekompresję. Dwie godziny na Dworcu, ponad cztery w pociągu, domek, prysznic, łóżko i koniec przygód. Pozostały jedynie zakwasy, brak głosu i błogość po spełnionym marzeniu.

P.S. Sprostowanie: debilem,który pobił Rzufia był ochroniarz... Dzięki Załęs.