Przypatrzcie się
temu grajkowi, to on me serce porwał w zeszłym roku piosenką „Minulost".
Pomijam fakt, że bieżący rok jest dla mnie odkrywaniem czeskiej kultury,
literatury i muzyki, a Jaromir Nohavica jest częścią i to bardzo istotną tej
mojej fascynacji.
Czekałam na ten
koncert trzy tygodnie. Obczaiłam sobie pociągi i nawet perspektywa
przemelinowania na dworcu do 4-tej rano w oczekiwaniu na powrót nie
była w stanie mnie powstrzymać. Ale na szczęście są takie kochane Papryczki i
Gibbony, które przygarnęły Mag w drodze z Zielonej Góry i razem pojechali my do
Opola.
Pogoda koncertowa,
a koncert z serii „W stronę krainy łagodności". Prowadzący-Artur Andrus.
Popłakałam się ze śmiechu wysłuchując rymowanych wierszy Andrusa, obserwując
jego niezdecydowane podrygi (konferansjer to trudna fucha, musi gadać przez
dwadzieścia minut o niczym, a jak już naprawdę nie ma o czym to nie pozostaje
nic innego jak potańczyć, by publikę zabawić). Zresztą, co tu dużo pisać,
każdy, kto widział Andrusa w roli konferansjera wie co jest na rzeczy.
Trafiliśmy na
połowę koncertu Roberta Kasprzyckiego i jestem zaspokojona. Było „Niebo do
wynajęcia" i ta piosenka wyliczanka taka: Raz, dwa, trzy, pięęęęć-mocniej obejmij mnie; trzy pięć sześć
dwa-kochaj mnie jeszcze raz. I całą sala śpiewa z naaami :).
A później...nooo to
był czad! Piotr Bukartyk z zespołem Szałbydałci. I poszło „Tak jest i
już", „Kobiety jak te kwiaty", „Niestety trzeba mieć ambicję" i
jeszcze kilka innych bardzo energetycznych utworów. Porwał artysta publikę, a i
nam nóżka to w jedną to w drugą stronę podrygiwała.
Był też i Soyka.
Jak faceta zobaczyłam to mi szczena opadła i od podłogi się odbiła. To nie był
Soyka, to była połowa z Soyki. Schudła
nam Staszek straszliwie, ale dobrze wygląda. W przeciwieństwie do tego co
zaprezentował na koncercie. No cóż tu dużo pisać-flaki z olejem, aranżacje
jakieś takie smętne, a były standardziki „Absolutnie nic", „Cud
niepamięci" i oczywiście nieśmiertelna „Tolerancja". Były próby wspólnego
śpiewania (trzeba przyznać, że rozśpiewana to publiczność była), ale mnie to
nie porwało. Tym bardziej, że...juz za chwilę, już za momencik ...tak JAROMIR
NOHAVICA.
Skromny, wszedł na
scenę, a na niej tylko mikrofon, organki, krzesło dla akordeonisty (no zabijcie
mnie, ale pamiętam tylko jego imię-Robert).
Było pięknie, raz nostalgicznie,
raz wesoło. Zaczął od „Ostravo", a potem ballada „Sarajewo" i na
dodatek „Darmodej"- zrobiło mi się błogo. Był również akcent polski,
piosenka, kuplecik warszawski o chłopakach, którzy chcieli zakosztować rozkoszy
u pewnej baby w namiocie, za drobną opłatą oczywiście, ale ich oczekiwania
minęły się z rzeczywistością. A „Hlidac krav" odśpiewaliśmy sobie wszyscy
razem.
Koncert miał trwać
godzinę, ale Nohavica wychodził trzy razy na bisy. Owacje na stojąca i na
koniec niespodzianka-duet z Arturem Andrusem.
To było niesamowite
przeżycie. Dziękuję Papryczkom za towarzystwo i transport. Takie koncerty
pozostają w sercu i pamięci na całe życie.