Teksty umieszczane na tym blogu, są mojego autorstwa. Kopiowanie i wykorzystywanie ich w innych miejscach, tylko za zgodą autorki

sobota, 30 czerwca 2012

Bluszcz i Kontynenty


Wczoraj na fb pojawiła się informacja, która naprawdę mnie zasmuciła:

Kochani Czytelnicy! Milczeliśmy, bo do końca mieliśmy nadzieję, że Bluszcza da się uratować.
Do końca wierzyliśmy, że takie czasopismo jak nasze nie może po prostu zniknąć z rynku. Stało się jednak inaczej. Po śmierci naszego wydawcy nie znalazł się nikt, kto zdecydowałby się na kontynuowanie jego dzieła. Artur był wizjonerem, nie oglądał się na minimalne zyski, które przynosił mu Bluszcz. Wierzył w gazetę, wierzył w nas, wierzył, że w tak trudnych dla polskiej kultury czasach nasza gazeta jest potrzebna, bo wyciąga Polaków z czytelniczej zapaści. Niestety wyniki sprzedaży to jedyne kryterium, którym kierują się rynkowi inwestorzy. Rozumiemy to i czekamy na lepsze czasy dla naszej gazety. Wbrew oczekiwaniom, numer lipcowy nie ukaże się już w sprzedaży.
W 2008 roku Bluszcz powrócił po 70 latach nieobecności. Zdobył kilka nagród rynku wydawniczego i środowiska dziennikarskiego. Jesteśmy przekonani , że pewnego dnia nasza gazeta powróci. Jeszcze silniejsza, jeszcze ważniejsza dla kultury.
Zespół redakcyjny miesięcznika Bluszcz

Odkąd redakcję Bluszcza" przejął Rafał Bryndal, nie opuściłam żadnego numeru. Nie mogę uwierzyć, że wyniki sprzedaży są tak niskie, że czasopismo musi zniknąć. A co z nami, stałymi czytelnikami? Co ja zrobię bez rewelacyjnych wywiadów, bez felietonów Joanny Bator i dziennika Ignacego Karpowicza? A cudnie sensualne opowiadania-obrazki Katarzyny Enerlich? A sylwetki Dawida Rosenbauma? Tylu wspaniałych ludzi tam pisało- Agnieszka Wolny - Hamkało, Sylwia Chutnik, Marta Sawicka-Danielak, Anna Saraniecka, Alicja Resich - Modlińska. Tyle wspaniałych recenzji książek, filmów, płyt, komiksów. I wszystko w przepięknej szacie i na wysokim poziomie. Bluszcz przez cały miesiąc sobie podczytywałam, choć bywało, że od razu po przyniesieniu pisma do domu jak zasiadłam do czytania, tak skończyłam.
Ech...gdzie tu sprawiedliwość, no ja się pytam: GDZIE? Ja się nie zgadzam.

Smutek lekko neutralizuje odkrycie nowego pisma. A to dzięki Monice. Zajrzałam dnia pewnego na jej bloga i tam dowiedziałam się, że na rynku pojawiły się „Kontynenty". To naprawdę niezła gratka dla miłośników reportażu i literatury podróżniczej.  Świetnie wydany, z wspaniałymi autorami. Powalił mnie na kolana „gadany" artykuł Jacka Hugo-Badera. Uwielbiam faceta za jego dosadność i bezpośredniość.  Świetne są komentarze Lidii Ostałowskiej przy niepublikowanych do tej pory zdjęciach autorstwa Ryszarda Kapuścińskiego. Wciągnął mnie też fragment książki Aleksandry i Jacka Pawlickich „Światoholicy. Ciało", w którym autorzy opowiadają o mowie ciała i ubioru m.in. wśród afrykańskich plemion. Do tego reportaż Wojciecha Jagielskiego, a przede mną jeszcze artykuły Magdaleny Wilk, Mariusza Zawadzkiego, Witolda Szabłowskiego. Sama śmietanka polskiego reportażu.
Mam nadzieję, że pismo utrzyma poziom, bo co ja będę podczytywać w tramwajach i autobusach? Zresztą, taka dawka reportażu w pigułce to może zaspokoić miesięczne zapotrzebowanie na dokumentalną prozę.
Polecam gorąco, a jak już tak z fb przeklejam posty, to poczytajcie sobie wstępniaka od redakcji:

„Kontynenty“ to nowe pismo o podróżach, które pomaga zrozumieć świat, pokazując w nowoczesny i atrakcyjny sposób jego złożoność, różnorodność i bogactwo. Opisuje miejsca egzotyczne i niedostępne, ale też bliskie, a nieznane lub zapomniane. Odwołuje się do najlepszych tradycji polskiej szkoły reportażu, tłumacząc procesy i zmiany cywilizacyjne z perspektywy pojedynczego człowieka. Publikuje reportaże, eseje, relacje i wspomnienia z podróży. Prezentuje także obszerne fragmenty przygotowywanych dopiero do druku książek o tematyce podróżniczej oraz zapowiada nowości wydawnicze.

Autorami „Kontynentów“ są znani pisarze, nagradzani reporterzy, fotografowie i podróżnicy. Duchowym patronem pisma jest Ryszard Kapuściński – w pierwszym numerze znajdą się nigdy niepublikowane fotograficzne portrety jego autorstwa pt. „Twarze rozbrojone“. Ponadto – teksty m.in. Wojciecha Jagielskiego, Jacka Hugo-Badera, Andrzeja Stasiuka, Jurija Andruchowycza, Lidii Ostałowskiej, Adama Wajraka, Pauliny Wilk, Marcina Kydryńskiego, Marii Wiernikowskiej, fotografie Krzysztofa Millera i wielu innych.

„Kontynenty“ są przeznaczone dla ludzi w każdym wieku, dla których i podróż, i czytanie mogą być przygodą; których pasjonują i dobra literatura, i intrygująca fotografia. To pismo tych, którzy chcą się doskonalić w sztuce podróżowania.


piątek, 29 czerwca 2012

Marta Stefaniak "Czary w małym miasteczku"


 



Autorka: Marta Stefaniak
Tytuł: Czary w małym miasteczku
Wydawnictwo: Prószyński i Sk-a
Rok wydania: 2012






„Bywają miasta, które można minąć, nawet ich nie zauważywszy" - tak oto Marta Stefaniak rozpoczyna swoją debiutancką powieść o losach pewnego prowincjonalnego miasteczka i jego mieszkańców. Szare to miasto i ludzie w nim szarzy, zgorzkniali i przytłoczeni codziennymi i niecodziennymi troskami. Mamy tu burmistrza, który wdaje się w nieczyste interesy zamiast zając się sprawami miejskimi, jest zakompleksiona Łucja- młoda lekarka, która zaszyła się w tej dziurze i kompletnie nie ma pomysłu na przyszłość. Pojawia się też Adam- syn państwa Chożych- przyjaciół rodziców Łucji, ale dziewczyna panicznie boi się wejść z nim w jakąkolwiek relację.  W miasteczku mieszka również rodzina Brzozowskich, ich córka Joasia jest dobrze wychowaną dziewczynką, świetnie się uczy, ale pewnego dnia na jej drodze staje ksiądz- katecheta i wtedy młode dziewczę zupełnie się zmienia. No właśnie- katecheta- młody wikary co to potrafi z młodzieżą się dogadać.  Prawdziwy duszpasterz. Ale czort czuwa i wikaremu podszeptuje niezbyt niebiańskie pomysły. Kogo my tu jeszcze mamy? Rodzina Zbyszka Podstawy. Biedni są. Mają trzy córeczki. Zbyszek jeździ na saksy do Niemiec, a Kryśka łapie co się da, ale w takim mieście ciężko znaleźć pracę. Chłop jednak za duży pociąg do alkoholu czuje, więc z pracy szybko leci, wraca i wyżywa się na rodzinie. Następni bohaterowie to hotelarze, którzy wiecznie się kłócą, a ich dorosły syn ma tego już po dziurki w nosie. Ach i jeszcze jest pani Maria Pochanek, która pracuje za psie pieniądze w urzędzie, a całą swoją furię wkłada w wyroby cukiernicze, którymi wszyscy z błogim uśmiechem się zajadają. Hmmmm...to chyba już wszyscy.

I wyobraźcie sobie moi drodzy, że do tego miasteczka przyjeżdża, nie, wróć- pojawia się w niewyjaśnionych okolicznościach, starsza kobieta w sztruksowej kurtce, w dżinsowej spódnicy do ziemi i w adidasach. Zatrzymuje się na ulicy Zaułkowej pod numerem siódmym. Od tego momentu w mieście zaczynają  dziać się dziwne rzeczy. Wszyscy nagle odzyskują chęć do życia, miasto pięknieje, a Maria Pochanek zakłada najlepszą cukiernię w regionie, co przynosi miasteczku sławę. I tak się życie pięknie toczy, wszyscy są szczęśliwi do momentu, gdy za staruszką przybywa Mogiera. No to mamy już dwie czarownice. Bajka jak się patrzy. Kobiety mają jakieś stare porachunki, ale nie dowiecie się jakie, bo autorka postanowiła zatrzymać to w tajemnicy.  I jak się zapewne domyślacie złe moce znów opętały miasto. Doszło do kilku tragedii, a końca dramatu nie widać.

No dobrze, przyznam się, że zaciekawił mnie opis na okładce. Potrzebowałam lekkiej i przyjemnej literatury, właśnie czegoś takiego baśniowego z dobrymi wróżkami itp. Ale- jest literatura lekka i przyjemna i jest literatura lekka i mecząca. Niestety, debiut Marty Stefaniak stawiam na tej drugiej półce i to bardzo nisko. Nie lubię pisać źle o książkach, ale nie lubię też powieści zbudowanych z samych schematów. Marta Stefaniak wymyśliła miasteczko, do którego wcisnęła ludzi z typowymi problemami i w typowy sposób ich potraktowała. Mamy tu zatem rodzinę z problemem alkoholowym, jej historia musiała zakończyć się tragedią. Mamy księdza napalonego na młodą dziewczynkę. Próba gwałtu i zgłoszenie na policję potoczyło się typowo, jak to zazwyczaj na małych wsiach bywa. Mamy skorumpowanego burmistrza, którego kariera zaczyna wisieć na włosku. Jak się to kończy? Możecie sobie doczytać, ale podejrzewam, że i bez sięgnięcia po powieść domyślicie się końca.
Niestety „Czary w małym miasteczku" mnie nie oczarowały. I muszę powiedzieć, fakt-  bywają miasta, które można minąć, ale bywają także książki, które można pominąć.

środa, 27 czerwca 2012

Marylka


Odkąd postawili we Wrocławiu Strefę Kibica, moja noga (ni ręka, ni głowa, ni też żaden inny członek mego ciała) nie przekroczyła jej progów. Ani na mecze mnie nie ciągnęło, ani na imprezy towarzyszące. Ale wczoraj...Wczoraj to ja tam jak na skrzydłach leciałam. Bo Marylka była. Jak ja czekałam na ten koncert! No śmiejcie, sie śmiejcie, cóż zrobicie- uwielbiam Marylę Rodowicz! Co za kobita! Ile ona ma w sobie energii, a należy jeszcze do tego dodać niesamowitą pogodę ducha. Marylka oderwała mnie od codzienności. Zagrała same hiciory.

- Co chcecie, żebym zagrała? Małgośka? Ok. Będzie. Co jeszcze? Kolorowe jarmarki? Ok. Nie ma sprawy. Co jeszcze? A znacie taką piosenkę- Sing Sing? No to jeeedziemy!"

No i pojechali my. Ale nie byle jakim pociągiem, choć coś tam też o tym śpiewała :). I nawet na scenę ściągnęła sobie chłopaka z publiczności, który szalał, tańczył, klękał przed Marylką, fałszował....yyyy znaczy się- śpiewał :). A później dołączyła do niego jeszcze para wyciągnięta z tłumu spod barierek i wszyscy odtańczyli dziki taniec w rytm „Dziś prawdziwych cyganów już nie ma". Ech, co tam się działo! I na koniec uściski, buziaki i jedziemy dalej!

Jak ja się wykrzyczałam, wyśpiewałam, wywzruszałam! (wiem, za dużo wykrzykników, ale mi tak w duszy z radości krzyczy). I było życie, które jest balem i do tego jeszcze śpiewaliśmy, że choć nam w papierach lat przybyło to przecież wciąż jesteśmy tacy sami. „Wielka woda", „Szparka sekretarka" i  dopingowa piosenka dla naszych Orłów.

Zdarłam gardło, duszę w niebiosa wypuściłam i jestem totalnie wyluzowana.
Potrzebowałam takiego koncertu. Od ponad tygodnia nie mogę się odprężyć. Nie potrafię odpocząć, bo ciągle myślę o tym, co mam do załatwienia w pracy. Można się wykończyć psychicznie. Do tego firma ma problemy i dziś to już szefostwo chyba lekko przesadziło, każąc pisać oświadczenie, ze skoro mamy w pokoju radio, to będziemy opłacać abonament...Ale ciii, ciii, przepadnijcie złe myśli, wróćmy do wczorajszego wieczoru.

Na moment zapomniałam o wszystkim. Naprawdę. Zostałam zabrana do zupełnie innej rzeczywistości. Ech. Dziękuję. Tego mi było trzeba. A za dwa tygodnie Hurt w Lubawce i na koniec lipca moje marzenie- Red Hot Chili Peppers.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Jestem, ale wysiadam

Mam zgęstkę. Mam totalny zanik sił witalnych. Nawet nie wiem, kiedy mi minął tydzień, weekend nie wystarczył, by złapać oddech, a kolejny tydzień zaczął się znowu od bardzo wysokiego C. I prawdopodobnie ta tonacja utrzyma się do końca tygodnia. Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat- ja wysiadam.
I jeszcze, pozostając w temacie:


niedziela, 17 czerwca 2012

Lubna Ahmad Al-Hussein "40 batów za spodnie"


 


Autorka: Lubna Ahmad Al-Hussein
Tytuł: 40 batów za spodnie
Przełożyła: Marta Bem
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2012



W 1991 roku Omar al-Baszir wprowadził w Sudanie szariat jako oficjalne prawo państwowe oraz powołał policję obyczajową, która miała strzec porządku publicznego i przestrzegania zasad moralności. W ten sposób rozpoczęła się epoka terroru wobec obywatelek Sudanu. Bo tak naprawdę szariat największe kary nakłada na część żeńską społeczeństwa. To po pierwsze. Druga sprawa- kto ustala co jest wykroczeniem, a co nim nie jest?

Artykuł 152 kodeksu sudańskiego kodeksu karnego mówi: „Ktokolwiek w miejscu publicznym popełni nieprzyzwoity czyn lub czyn skierowany przeciwko moralności, lub nosi nieprzyzwoite ubranie, niebędące w zgodzie z nakazami przyzwoitości, urażając tym uczucia innych, zostanie skazany na karę czterdziestu batów, na karę pieniężną lub na obie te kary jednocześnie. Czyn kwalifikuje się jako nieprzyzwoity, jeśli jest za taki uznawany przez doktrynę religijną sprawcy lub przez zwyczaje panujące na terenie, na którym czyn miała miejsce".

Dobrze, ale kto sprecyzuje co oznacza nieprzyzwoite ubranie, gdzie jest ta granica, za którą grozi już kara czterdziestu batów, bądź też kara grzywny?

w 2009 roku sudańska dziennikarka Lubna Ahmad Al- Hussein wraz z piętnastoma kobietami zostały zatrzymane w eleganckiej restauracji w Chartumie. Powód- włożyły spodnie.

Od tego momentu reporterka rozpoczyna swą opowieść o łamaniu praw ludzkich, o życiu w kraju, w którym kobieta jest zaszczuwana jak bezbronne zwierzę, o tym jak nie ma odwagi stawić czoła absurdalnym zakazom, bo to może nawet doprowadzić do ukamienowania.  Historia Lubny to osobisty rozrachunek z bezgraniczną ludzką głupotą i okrucieństwem, opis walki o podstawowe prawo do normalnego życia, ale jednocześnie jest to opowieść o losach tysiąca kobiet, które codziennie są skazywane na karę chłosty za niemoralne zachowanie: „To historia kobiet, które znoszą karę w milczeniu, ocierają krew płynącą po plecach i ramionach i odchodzą z pochyloną głową, z twarzą purpurową ze wstydu. Odchodzą skazane na „śmierć", śmierć cywilną , odziane we wstyd, który będzie im towarzyszył do końca ich dni".

Lubna nie chciała milczeć, zbuntowała się, powiadomiła o swoim procesie wszystkie ważne instytucje, media, polityków z innych krajów, a przebieg dochodzenia do swoich praw opisała w „40 batach za spodnie", nagłaśniając tym samym problematykę łamania praw kobiet w krajach islamskich. Aresztowanie stało sie przyczynkiem do poruszenia również innych tematów, Lubna czyni siebie główną bohaterką swojego specyficznego reportażu. Opisuje jak zdobywała wykształcenie, pierwszą prace w mediach, pisze o trudnościach z jakimi musiała walczyć.

Z tego reportażu wyłania się portret kobiety silnej i zdesperowanej i jest to książka zapewne niezwykle ważna, choć według mnie została w niej jednak przekroczona pewna granica intymności. Lubna zbyt emocjonalnie prowadzi narrację. Przeszkadzały mi jej zbyt osobiste wycieczki w kierunku niektórych osób. Zbyt zjadliwe komentarze. Czasami miałam wrażenie, że jest to skarga małej dziewczynki, której silniejszy chłopiec zabrał cukierka. Owszem, tematyka jak najbardziej istotna i tu podziw dla autorki, która odważyła się o tym pisać, choć konsekwencje mogą okazać się bardzo niebezpieczne.

środa, 13 czerwca 2012

Muzycznie i lirycznie

Skończyłam dzisiaj nad ranem. To jedna z tych książek, których nie chce się zamykać. Popłakałam się na końcu, bo nadal do mnie nie dociera, że Pani Wisława już sobie popija kawkę i pali papierosa w towarzystwie Elli Fitzgerald. Muszę teraz odczekać, pozwolić, by emocje trochę opadły, choć wiem, że nie jestem w stanie napisać recenzji z biografii Szymborskiej. Podzielę się tylko uczuciami, ale to jeszcze nie pora. A tymczasem zasłuchuje się w lirycznościach. Chcecie też sobie posłuchać? A to bardzo proszę:

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Dowcip Bajora


W środę było otwarcie Strefy Kibica we Wrocławiu, a w piątek mecz. Cały lud do Miasta Spotkań zatem się skierował, a ja zwiałam. A dokładniej- zostałam porwana przez mojego Brata i Bratową - i dzięki Ci Panie Boże za tego mojego łajzowatego Braciszka, bo to dobre chłopię-  do naszych Dziadków.

Aaaa, bo w rodzinie u nas małe święto. Miesiąc temu mojemu Kuzynowi urodziła się córeczka- Nikola, pojechaliśmy zatem odwiedzić Maleństwo i szczęśliwych Rodziców.
                       
Nawet sobie nie wyobrażacie jak człowiek bez neta może wypocząć. Wzięłam pod pachę biografię Szymborskiej, Bluszcza i się zaszyłam we Włocławku.
A tam ledwo żyłam przez niskie ciśnienie. Już Babuni powiedziałam, że następnym razem to dożylnie kaweczka, bo inaczej niet.

Ale, ale, jak już wiedziałam, że sobie robię długi weekend we Włocławku to obyć się nie mogło bez odwiedzenia naszego Astronoma. Widać on też załapał bakcyla futbolowego. ciekawe komu kibicował w piątek?
Lubię Toruń. Lubię się snuć po uliczkach. Nie jestem typową turystką. Nie lubię zwiedzać muzeów, oglądać polecanych przez przewodniki zabytków. Wolę łazić sobie tylko wiadomymi ścieżkami, gubić się w uliczkach, zakamarkach, a jak się trafi gdzieś po drodze cmentarz, to również chętnie sobie pospaceruję alejkami. Tam jest zawsze tak cicho.
I tak się rozłazikowałam i trafiłam na ciekawe zjawisko. Otóż, moi Kochani, w Toruniu są Anioły. Tak, tak i to na dodatek Anioły z nosami w książkach. Przysiądzie ci taki skrzydlaty braciszek na parapecie i zapomni o bożym świecie, jak nosek w książkę wsadzi. Tak się im przyglądałam i się zastanawiałam, co też tam sobie podczytują. Sami zresztą zobaczcie.




I tak oto z Aniołami sobie Toruń zwiedzałam.

Ale jeszcze, zanim się pożegnam to bardzo gorąco polecam nowego Bluszcza.
Ujął mnie w szczególności wywiad z Tomasem Tranströmerem i jego żoną. rozmowa ciekawa, bo noblista od dwudziestu lat nie mówi, a porozmawiać- porozmawiał. Świetny jest również wywiad z Elif Shafak, w którym autorka opowiada o sufiźmie, swoim podejściu do literatury i mistycyzmu. A jak komu jeszcze mało ciekawych rozmów to na dokładkę radzę dorzucić wywiad z tegorocznym laureatem Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego - Liao Yiwu.
Wciągnął mnie również artykuł o Edith Piaf napisany przez Dawida Rosenbauma. I oczywiście stałe felietony. Tym razem Bator pisze o święcie penisa w Japonii, Karpowicz zastanawia się nad sierścią kulturową, a Katarzyna Enerlich zabiera nas w świat swoich migawek.
Bluszcz czerwcowy zatem koniecznie nabyć trzeba, a tymczasem zostawiam was z Michałem Bajorem. Ma poczucie humoru, prawda? :)

wtorek, 5 czerwca 2012

Złota Zakładka- nagroda blogerów


Krytycy literaccy mają swoje nagrody, a zwykli blogerzy mają swoje. 
Pamiętacie zeszłoroczną pierwszą edycję Złotej Zakładki- nagrody literackiej przyznawanej przez blogerów? Otóż, rok temu impreza spotkała się z ogromnym poparciem i odzewem, więc ekipa zakładkowa postanowiła również w tym roku przyznać nagrody wytypowanym przez blogerów książkom. Już ruszyły nominacje, więc nawet się nie zastanawiajcie i zaglądajcie na stronę Złotej Zakładki i typujcie.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Artur Andrus "Blog osławiony między niewiastami"








Autor: Artur Andrus
Tytuł: Blog osławiony między niewiastami
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2012






Najpierw sukces odniosła książka pt. Każdy szczyt ma swój Czubaszek", teraz ogromnym zainteresowaniem cieszy się płyta pt. Myśliwiecka", więc nic dziwnego, że do tej bijącej w świecie kulturalnym dwójki dołączyła kolejna publikacja -  Blog osławiony między niewiastami". Nie ma co ukrywać, bo sam na wierzch wyłazi- Artur Andrus jest teraz na topie.

Przedstawiać człowieka chyba nie trzeba, ale gdyby jednak znalazł sie ktoś, kto nigdy nie słuchał Trójki, nie oglądał kabaretowych biesiad, albo serialu „Spadkobiercy", to niech sie dowie, że Artur Andrus jest, jak sam siebie nazywa klasykiem zwracania uwagi na rzeczy pozornie banalne.

Sześć lat temu do znanego konferansjera zadzwonił telefon:
- Dzień dobry Panie Arturze, czy byłby Pan zainteresowany publikacją raz w tygodniu tekstów dla naszych internetowych czytelników?
Hmmm, pomyślał sobie Pan Artur, czemu nie? Kiedyś pisało sie do papierowej prasy, a dziś można i w sieci spróbować.
Z tym, że o tym, że to jest blog, ja się dowiedziałem o tym po pół roku pisania" - wspomina artysta w rozmowie ze swym kolegą po fachu- Michałem Nogasiem.

I tak to się zaczęło, a jak się skończyło? Oto mamy przed sobą prawie sześciuset stronicową knigę o wdzięcznym tytule: Blog osławiony między niewiastami". Jak sam autor wyznaje: Tytuł nie zawsze musi być mądry.  W tytule zgadza się tylko blog. Do tej pory np. nie mogę zrozumieć o co chodzi w tytule Żółta łódź podwodna."

Jak się nietrudno domyślić najnowsza książka radiowego redaktora od rozrywki jest zbiorem postów publikowanych na blogu, ale to nie wszystko. Są tu również teksty pisane dla policyjnego czasopisma oraz felietony umieszczane na łamach medycznego periodyka.

Co my tu znajdujemy w tych felietonach? Ano na pewno ogromny zastrzyk poczucia humoru i lekkiej, czasami nieco naiwnej ironii. Andrus nie skupia się na wielkiej polityce, nie komentuje medialnych afer, nie zagląda na łamy Pudelka w poszukiwaniu skandali i nie zagląda celebrytom za firanki. Nie. To porządny człowiek, który zajmuje się porządnymi i przyziemnymi sprawami. A tematy podrzuca mu życie oraz radiosłuchacze. Poczytamy sobie zatem o tym, co może się stać, gdy podczas sprawdzianu na lekcji biologii napiszemy wypracowanie o znaczeniu jeleni w miastach, osiedlach, krajobrazie, podczas, gdy nauczycielka chciała się od uczniów dowiedzieć jakie jest znaczenie zieleni; obejrzymy galerię oryginalnych znajomych Pana Artura; zaglądniemy do Księgi Dowcipu Turystycznego; pośpiewamy piosenki i wyrecytujemy wiersze; pozjeżdżamy na stokach narciarskich; prześledzimy losy powieściowych bohaterów- państwa Kopf bis Fuss; pojeździmy po kraju, wyszukując co piękniejsze absurdy.

Byś może już wcześniej ktoś z Was śledził wpisy blogowe Pana Artura, ale dopiero w książce można wynaleźć coś, co jest niezaprzeczalnym spoiwem tych tekstów. Jest to temat, który przewija się przez felietony niczym lejtmotyw, Andrus szczególnie upodobał sobie wyłapywanie wszelkich perełek językowych w otaczającej nas rzeczywistości. Często bierze na język gdzieś zasłyszane zdania i się nad nimi w uroczy sposób pastwi, zachowując przy tym swą sławną udawaną naiwność. Zazwyczaj takie słówko, czy też sformułowanie staje się pretekstem do napisania wiersza, albo piosenki.

Nie przerażajcie się zatem, że to AŻ sześćset stron, bo nawet się nie obejrzycie, a już będziecie po lekturze tych ZALEDWIE kilkuset stroniczek.