Teksty umieszczane na tym blogu, są mojego autorstwa. Kopiowanie i wykorzystywanie ich w innych miejscach, tylko za zgodą autorki

środa, 31 sierpnia 2011

Nagroda Poetycka SILESIUS

Dzisiaj kolej na poetyckiego Silesiusa. Nagroda przyznawana jest od 2008 roku, a jej celem jest wyróżnienie i promocja najważniejszych dzieł polskiej poezji. Do konkursu mogą być zgłaszane tomiki, które ukazały się w roku poprzedzającym edycję nagrody. SILESIUS jest przyznawany w trzech kategoriach:
1.     za całokształt twórczości ( 100 tys. zł)
2.     za książkę roku (50 tys. zł)
3.     za debiut roku ( 20 tys. zł)
Z nadesłanych przez wydawnictwa propozycji wyłanianych jest 7 finalistów. Uroczyste wręczenie nagrody odbywa się w maju.

Skład Jury:
Grzegorz Jankowicz
Jacek Łukasiewicz
Adam Poprawa
Justyna sobolewska
Tadeusz Sławek
Piotr Śliwiński

Do tej pory nagrodę otrzymali:

2008 : za całokształt twórczości – Tadeusz Różewicz,
 „za debiut” – Julia Szychowiak za tomik poezji Po sobie,  
     „książka roku” – Andrzej Sosnowski za tomik poezji Po tęczy.
2009- za całokształt twórczości – Stanisław Barańczak,
 „za debiut” –Dariusz Basiński za tomik poezji Motor kupił Duszan,
     „książka roku” –Krystyna Miłobędzka za tomik poezji Gubione.
2010- za całokształt twórczości – Piotr Sommer,
 „za debiut” – Jakobe Mansztajn za tomik poezjiWiedeński high life,  
     „książka roku” –Piotr Matywiecki za tomik poezji Powietrze i czerń.
2011- za całokształt twórczości – Urszula Kozioł,
 „za debiut” –Kira Pieterek za tomik poezji Język korzyści,
     „książka roku” –Bohdan Zadura za tomik poezji Nocne życie.


niedziela, 28 sierpnia 2011

Legendy Rocka


W zeszłym roku wrocławska Solidarność obchodziła XXX-lecie istnienia. Z tej okazji zorganizowano po raz pierwszy koncert „Legendy Rocka”, na którym zagrał Dżem, Strachy na Lachy, Lech Janerka oraz Perfect. Impreza odbyła się na terenie zajezdni MPK przy ul. Grabiszyńskiej. To właśnie tutaj w sierpniu 1980 roku Wrocław jako trzeci ośrodek w Polsce dołączył do strajkującego Gdańska. Po zeszłorocznym sukcesie, organizatorzy zapowiedzieli, ze będą tworzyć nową tradycję – w każdą ostatnią sobotę sierpnia, na zakończenie wakacji na terenie zajezdni będą grały legendarne rockowe zespoły. Tyle tytułem wstępu, a teraz...

No bo głupi to ma zawsze szczęście. Po cieszanowskim festiwalu trochę moje finanse ucierpiały. Wiedziałam, że będą „Legendy Rocka”, ale zatykałam uszy, by mi żal nie było, że nie mogę iść. Na szczęście nie zamknęłam oczu i strony fejsbukowej, a tam-konkurskik. No i zgadnijcie :))) Skubańcy dali podchwytliwe pytanie i już, już miałam wysłać odpowiedź, ale jeszcze raz zerknęłam na pytanie konkursowe. O żesz! Źle bym odpowiedziała! Ale szybko skorygowałam błąd i wysłałam poprawną odpowiedź. Po kilku godzinach byłam szczęśliwą posiadaczką biletu na koncerty :) A co my tu mamy w zestawie, no proooszę , same Gwaizdy! T.Love, TSA, Budka Suflera (to mój Mamcik lubi, ja to niezazbytnio), Ray Wilson & STILTSKIN oraz ELO - Klassik feat. Phil Bates & The Berlin String Ensemble, wykonujące przeboje Electric Light Orchestra w symfonicznych aranżacjach). Zadowolona, bo na T.Love ze trzy lata nie byłam, a TSA w zeszłym roku powalił mnie totalnie na Jarocinie. Reszta- z ciekawości mogę posłuchać, popatrzeć, jak się koncertowo sprawdzają. Ale...
No co za pogoda. Upał taki, żar z nieba się leje, że się tyłka spod wiatraka ruszyć nie chce. Ale, co, ja nie pojadę?! No to założyłam króciutkie spodenki, topik, trampeczki i dalej w tramwaja i pod zajezdnię. Bilecik, piecząteczka i wchodzimy. O, dużo miejsca pod sceną (bo kto normalny w taką pogodę jedzie na koncerty rockowe?), zajmuję miejscówe i...o, kurka, ziiimno, wieje jak w kieleckiem! Cień, wiatr, ale, cóż, jakoś damy radę, poskaczemy z Muńkiem, a przy TSA też ryszymy bioderkiem i czupryną. Damy radę, no bo kto jak nie my? (moment, jakoś mi się wkręciła ta liczba mnoga, ale w sumie to sama byłam, bo Justa i Grześ skapitulowali).
T.Love dało czadu, zespół przygotował miksa ze starych i nowych utworków. Na początek chwila ciszy, utwór Dylana dla człowieka, znawcy twórczości Dylana, przyjaciela Muńka, który w zeszłym tygodniu utonął. A potem- set utworów z nowej płyty, mającej ukazać się w przyszłym roku i, no nareszcie to co znamy i lubimy: „Nie, nie nie”, „IV L.O.” „Ajrisz”, „Jazz nad Wisłą”, „Ojczyznę kochać” i „Jest super” ze specjalną dedykacją dla Tuska i Kaczyńskiego, którzy akurat w ten dzień odwiedzali Wrocław. Ach i jeszcze utwór, który powstał w 1983 roku. Muniek o nim zupełnie zapomniał, ale Grabaż wywołał go do tablicy, bo chciał sobie go wypożyczyć na koncerty Pidżamy Porno. Wiecie o jakim utworze mówię? No to posłuchajcie:

A na koniec bisy-  Stingowy Pasażer i Marleyowe „No woman no cry”
A teraz 30 min. na małe przemeblowanie i na scenę wchodzi Marek Piekarczyk i TSA. Ja pierdziuuu, jak polecieli! Takie rify gitarowe – to klasyka! Na początek spokojnie- najsławniejszy utwór, dla tych , których już nie ma „51”:

A później- czaaad. Chciałabym Wam tu zarzucić tytułami, ale nie znam dyskografii TSA. Zeszłoroczny Jarocin nie zaszczepił skutecznie bakcyla na ten zespół, ale wiem, że na koncerty chodzić będę, bo to kawał dobrej muzyki. No popatrzcie tylko na gitarzystę- Andrzeja Nowaka- wiecie co ten facet robił z tym instrumentem? 

Masakra, takie dźwięki wydobywać z pudła to tylko chyba Hendrix potrafił. Na dodatek wibrujący głos Piekarczyka, który mi się kojarzył z głosem Iana Gillana. Po koncercie stwierdzam, że TSA to pękaciele bębenków, tych usznych. Wyszłam półgłucha z koncertu. Ale warto było.  Podobało mi się, że wokalista dba o swoich fanów:”Widać, że nie wszyscy chodzą na nasze koncerty. Nienawidzimy fali. To niebezpieczne. Komuś można z buta na twarz strzelić. Jeżeli widzę, że ktoś taki wędruje na falę, to zamiast dobrze śpiewać, martwię się, by się nikomu nic nie stało. Nie żartuję, jak tylko będziecie tak robić, to wam pokażemy tyłki i sobie pójdziemy”. Ale ochrona i tak się spisywała, jak zawsze. We Wrocławiu na koncertach zawsze czuję się bezpiecznie, bo firma, która pilnuje porządku- Respekt Security- rzeczywiście zasługuje na szacun. Chłopaki pracują, widać, że są przeszkoleni do tego typu imprez i chwała im za to, bo wiem, że nikt mi okularów buciorem nie zrzuci.


Następny zespół- Budka Suflera. Hmm...Ale chmury. Ale wieje. Ja w tym topiku i króciutkich spodenkach...Hm...Gęsiej skórki dostałam i to wcale nie na widok technicznych, którzy zmieniali sprzęt na scenie. Burzowo się robi. Kurde..pościel na balkonie! Ziiimno. Nie no, gdyby to były Strachy, albo Hurt...,ale Budka Suflera...No ten Ray Willson też mnie ciekawił, ale za tydzień jadę na Hurt i Hey do Jeleniej Góry i co będzie jak złapię grypę jaką, albo inne wirusidło? Nieee, odpuszczamy. Wsiadłam zatem szybko w tramwaj i zmykłam (na szczęście- nie zmokłam) do domu. A na koniec zdjęcie nieco zamazane, ale nie mogłam się oprzeć. Widać, nie tylko ludzie kochają rocka. No to wio!

sobota, 27 sierpnia 2011

Magiczne miejsca

Na swoim blogu Klaudyna umieszcza co piątek jakiś ranking. W tym tygodniu TOP 10 dotyczy miejsc z literatury, które chcielibyśmy odwiedzić. Przyznam się bez bicia, że ja to raczej stacjonarny człowiek jestem, podróże literackie wraz z bohaterami w zupełności zaspokajają moje potrzeby poznawcze, ale bywa tak, że czasami jakieś miejsce mnie "woła". 
Dziesięciu marzeń lokalizacyjnych nie mam, ale są dwa miejsca, w które chętnie bym się udała. Jedno już udało mi się odwiedzić.

BARDO ŚLĄSKIE
Olga Tokarczuk w swym zbiorze "Gra na wielu bębenkach" umieściła opowiadanie o bardzkiej szopce. Opis był na tyle magiczny i sugestywny, ze niewiele się zastanawiając, zgarnęłam moje przyjaciółki i wyruszyłyśmy na wyprawę, co by skonfrontować fikcję literacką z rzeczywistością pozatekstową. Szopka rzeczywiście w Bardzie istnieje, ale cała Tokarczukowa magia została zastąpiona przaśnym folklorem i ... bardzo mi się to podobało. Szopka opowiada historię świata, która wydarzyła się na przestrzeni wieków. Stąd wśród lalek są i pastuszkowie, którzy odwiedzili Świętą Rodzinę, jak i księża, biskupi, wieśniacy, uprawiający rolę. Mamy tu też zdobycze cywilizacyjne- statki, samoloty, koparki. Są też zwierzęta- od dinozaurów po mityczne smoki. Cały spektakl trwa ok. 15 min. i oprawiony jest dość oryginalnymi dźwiękami, z których najbardziej wpada w ucho "przerażający" ryk smoka. A teraz zapraszam Was do zwiedzania:





Na koniec podróży dodam jeszcze wątek kulinarny- otóż, w swoim opowiadaniu Olga Tokarczuk wspomina o potrawie, która jest specjalnością Barda. To pstrąg w migdałach. I powiem Wam moi mili, że pstrąg w migdałach również wypłynął spomiędzy kart książki. Prezentował się dość dostojnie, w oczach miał koperek, a cały posypany był migdałami. Podawany z frytkami smakował naprawdę wybornie.
STUMILOWY LAS 
No nie mówcie, że nie chcielibyście przespacerować się po Stumilowym Lesie. Niekoniecznie chciałabym spotkać Krzysia, ale chętnie pobrykałabym sobie z tygrysem, posłuchała mądrości sowy ( ale w przyswajalnych ilościach), z Prosiaczkiem poszukałabym żołędzi, a Kłapouchemu przyniosłabym trochę ostu, żeby się mu pyszczek rozchmurzył. No i oczywiście uściskałabym małego poczciwego misia. Tylko musiałbym pamiętać też o małym Co Nie Co.

KRAINA CZARÓW
Podobno jest sposób, by się tam dostać. Wystarczy pobiec za białym królikiem i przez jego norę wlecieć do świata magii, gdzie po zjedzeniu ciasteczka zmienia się nasza perspektywa (w zależności od tego czy malejemy, czy rośniemy). To tutaj poszłabym na podwieczorek do szalonego Kapelusznika i oczywiście nie omieszkałabym podrapać za uchem czarodziejskiego sierściucha. Zapewne kilka filozoficznych rad od Pana Gąsienicy ułatwiłoby mi życie po powrocie do rzeczywistości. Jeżeli w ogóle bym wróciła...

A Wy macie jakieś swoje krainy literackie, w które się chcecie zapuścić?





czwartek, 25 sierpnia 2011

Jedna bardzo ważna informacja

Wydawnictwo Znak na swojej stronie na fb podało informację: 21 października w Warszawie ze swoimi czytelnikami spotka się Mario Vargas Llosa.
Nie mogę utrzymać emocji w ryzach. To mój ukochany pisarz, to moje marzenie, dłoń jego uścisnąć. Nie wiem jednak, czy mi się to uda, bo na spotkanie trzeba będzie mieć wejściówki, ale jak je zdobyć, jeszcze nie wiadomo. 
Maaatko- Llosa w Polsce!!!!!

wtorek, 23 sierpnia 2011

Cieszanów Rock Festiwal 2011 cz. II


Dzień drugi festiwalu nie zapowiadał się zbyt ciekawie. Większości kapel nie znałam, ale w sumie takie imprezy są m.in. po to, by rozwinąć swoje muzyczne horyzonty. Idąc za tą myślą, wzięliśmy kocyka i sobie zasiedliśmy na prawie pustym jeszcze polu koncertowym. Chciałam zobaczyć Niagarę- zespół grający muzykę reagge, ale tak się złożyło, że przed nimi grał zespół Perkałaba. No i złapałam bakcyla.  
Perkałaba to ukraiński zespół muzyczny, grający reggae połączone z  folk. Powstali w 1998 w Iwano-Frankowsku, a ich nazwa nawiązuje do malutkiej ukraińskiej miejscowości w której w latach 80. XX wieku przetrzymywano przymusowo osoby sprzeciwiające się systemowi panującemu w ZSRR. Ich pierwsza płyta pochodzi z 2005 roku i nosi nazwę "Horrry!". Kolejne wydawnictwa powstawały w rocznych odstępach. (informacja ze strony festiwalowej). Znalazłam na YouTube utwór, który grali na koniec, ale jak tak tego słucham, to dochodzę do wniosku, że Perkałaba należy do tych zespołów, które gorzej wypadają studyjnie, za to na koncertach dają czadu.Ale posłuchać sobie możecie, proszę bardzo:

Kolejna kapela- Niagara, a tu w brzuchu burczy, więc, niestety, siły natury silniejsze od potrzeb duchowych, zaprowadziły nas do przesympatycznych Pań, które zaserwowały nam jedzonko. Jedzonko ostre i Edziu później miał nie tylko ogień w sercu rozpalony muzycznymi wrażeniami, ale też i ogień w gębie, który jednak szybko dało się ugasić - na szczęście. No to wracamy na koncerty. Gwiazdą wieczoru był zespół Happysad. Lubimy chłopaków, lubimy, ale jakoś znowu coś mi nie zażarło z emocjami, choć skakałam troszku, nóżką ruszyłam, grzywą zarzuciłam, ale to jednak nie to. Chłopaki byli zmęczeni, dzień wcześniej grali w Bolesławcu i przejechali do Cieszanowa 660 km prawie bez snu. Nic dziwnego, że lekko kondycja ucierpiała, choć Kubie (wokalista) poczucie humoru dopisywało. Ktoś tam z publiki zaczął się wydzierać, że kocha Happysad, na co Kuba: „ Ja też cię kocham (...) chociaż mi tak z męska brzmisz (...) ale co mi tam, taki wieczór niesamowity (...) ważne by nikt nie był sam”. Polecieli więc kilkoma smutnymi kawałkami, kilkoma wesołymi- jak to Happysad, tylko w pewnym momencie Jarek (perkusista) coś zmalował i poszła perkusja. Na szczęście techniczni byli w pełnej gotowości i chłopaki mogli dalej grać. A na koniec- tort. Bo nie tylko Strachom dekada stuknęła, ale i też chłopakom ze Skarżyska. Sto lat było, a tort poszedł dla publiki (nie wiem jak oni podzielili takiego malusieńkiego torcika między te 10 tys. ludzi...mogli go dać Areczkowi ze Strachów;). No to co? Spać idziemy, bo niedziela zapowiada się bardzo emocjonująco.
Bo w niedzielę...Już z samego rana (jeżeli porankiem nazwiemy godzinę 11:00), wstali my, ubrali się, męska część ekipy poszła upolować śniadanie, albo obiad- jak kto woli i trzeba było wyruszać, by zająć miejsce pod barierkami. Dzień otworzył laureat sobotniego przeglądu młodych kapel- Kuki Pau.  Na ich profilu na myspace można przeczytać kilka informacji i posłuchać kilku utworów, więc odsyłam na ich stronę. I jedna refleksja- jak rozmawiam czasami z różnymi wokalistami o publice, to każdy z nich boi się, że pod sceną nie będzie kompletu, a jak publiki nie ma, to się ciężko gra. I tu wielki szacun dla Kuki Pau- wprawdzie pod sceną ludzi było jak na lekarstwo, ale zespół dał z siebie wszystko. Sylwia (wokalistka) podgrzewała atmosferę bardziej niż żar lejący się z nieba. Roześmiana, rozskakana, energiczna nie pozwoliła nikomu stać, a i mnie do kilku podskoków zmusiła. 
Ale, ale, co me oczka widzą- Hurtobus właśnie zajechał. Nooo, chłopaki z Wrocławia mieli daleką drogę (wiem coś o tym). No to szybko kilka słów z Załęsikiem (gitarzysta) i fotka strzelona przez Smołę (basista). 

A potem, no a potem Frontside – ostre metalowe brzmienie, które skutecznie wymiotło mnie spod sceny.
W końcu wyciekawiony Dezerter. Nie słucham tego zespołu jakoś nałogowo, znam te ich najsłynniejsze utwory i ostatnia płyta też wpadła mi w ucho, ale żeby coś więcej, to niespecjalnie. Jednak koncertu byłam bardzo ciekawa i uważam, że był to jeden z lepszych koncertów, które zaliczyłam na festiwalu. A po Dezerterze...ech, no co ja będę Wam tu pisać, palce mi jeszcze z emocji chodzą i ciężko w literki klawiaturowe trafić jak sobie tylko przypomnę tego ZAJEBISTEGO powera, jakiego wystrzelił Hurt. Każdy koncert tego zespołu, to mocna dawka torpedowej energii, żywiołowości i przede wszystkim dobrej zabawy. Set lista taka jak zwykle – „Serki dietetyczne”, „Link”, „Załoga G.”, „Nienormalny”, „Jesteś mały” itd., ale za to jak zagrane, jak kosmicznie wyrąbane (nie będę jednak używać mocniejszego określenia ;). Uwielbiam ich koncerty i jeszcze nigdy mnie nie zawiedli energetycznie. Po prostu w głowie mi się nie mieści, gdy widzę Maćka (wokalista) jak lata po tej scenie, skacze, bawi się razem z nami, a do tego Załęs i ta jego roześmiana mordka i Smoła z tą fają i basem, a o Niedźwiedziu (menago) już nie wspomnę. Choć już teraz na scenie nie ma słynnych lamp w kształcie misiów-żelków i Niedźwiedź nie wychodzi z przesłaniem mocy światła misia. Ach, zapomniałabym- Niedźwiedź też miał urodziny (ale chyba nie 10-te ;), więc sto lat pod dyrygencją Załęsa publiczność odśpiewała.
Poi szaleństwach na Hurcie przyszedł czas na ostatnią kapelę- Hey. To już jest klasa, bo jak na Hurcie szaleję, wygłupiam się, daję się porwać wariackiemu muzycznemu hajowi, to w przypadku Heya mam odlot mistyczny. Głos Kaśki oprawiony odpowiednimi efektami świetlnymi, jej niewzruszona niczym postawa i „No, dziękujemy bardzo” wypowiedziane po każdym kawałku, wywołują u mnie gęsią skórkę. To był REWELACYJNY spektakl. „Ja sowa” akustycznie, zaskakująca aranżacja „dosyć poważnie” i prawie reaggowa „Zazdrość” zupełnie mnie zmiotły. To był dobry finał festiwalu, szkoda tylko, że wszystko musi mieć swój koniec, ale z drugiej strony myślę sobie, że zostałam przez te trzy dni wypełniona po brzegi pozytywnymi wibracjami, gdyby festiwal trwał dłużej, te emocje mogłyby się przelać, a wtedy znowu byłabym niepełna.
Jeszcze tylko chwilkę, zaraz dam Wam spokój, tylko jakieś podsumowanko by się przydało. Ogólnie Cieszanowski festiwal oceniam dobrze. Skład muzyczny jak najbardziej odpowiadał  moim gustom, do tego należy wspomnieć o rewelacyjnej oprawie koncertów. Panowie od światełek spisali się na medal. Czasami  jednak było złe nagłośnienie i nie mogłam zrozumieć słów, ale może to nie wina nagłośnienia , tylko mojej uwagi. Nie wiem. Ludzie byli wspaniali. Cieszę się, że dzięki temu festiwalowi poznałam Edzię i Tomka- jej męża oraz Krasnalka z Gdańska- Ewelę. Co ja się z nimi uśmiałam, naskakałam. Dziękuję kochani za towarzystwo i mam nadzieję, że na Pidżamie w październiku tak samo damy czadu.
Co mi się nie podobało- organizacja. Już od samego przyjazdu zaczęły się problemy, bo nie było żadnych drogowskazów, cisza, tak jakby nie miało się tu za chwilę zwalić 10 tys. ludzi. Nie było ulotek ani żadnej rozpiski, bo ta co była na kilku plakatach rozwieszonych przy wejściu na pole koncertowe, nie zawsze pokrywała się z rzeczywistością. Poza tym miała być na polu namiotowym tzw,. Strefa Aktywności. Organizatorzy zapewniali, że będą mecze, warsztaty kulinarne i bębniarskie i inne atrakcje, które miałyby wypełnić czas do koncertów. Chciałam iść na warsztaty kulinarne, ale ni cholery nie mogłam znaleźć, gdzie się one odbywają, a jak kogoś zapytałam, to się popatrzył na mnie jakby zobaczył Smoka albo innego mitycznego gada. Nie piszę tego złośliwie, ale może w przyszłym roku organizator mógłby się postarać o lepszy obieg informacji.
No i dochodzimy do sprawy ochrony...Panowie, którzy pilnowali, by na teren festiwalu nie wnoszono niebezpiecznych rzeczy spisali się na medal. Każdy był przeszukiwany dość dokładnie i szło to bardzo sprawnie. Ale jeśli o ochronę na koncertach pod barierkami- aż mi się nóż w kieszeni otwiera (uwaga, będzie niecenzuralnie, więc proszę dzieci o odejście od komputera). No co za debile. Stoi ci taki jeden z drugim i się gapi. Widzi, że idzie gość na tzw. fali to zamiast go bezpiecznie ściągnąć na ziemię, to go wpycha w to wariackie pogo.  Pablopavo- wokalista Vavamuffin- zwrócił uwagę Panom Ochroniarzom (żeby ich tak mrówki pokąsały!), żeby wyciągali ludzi z fali,a nie wpychali z powrotem w tę dzicz, ale gdzie tam! Gadaj zdrów koleś, my wiemy co mamy robić. Ale w sumie to nie wiem, czy nie bezpieczniej było z powrotem w tłum płynąć, bo jak Pan Ochroniarz nieumiejętnie, po naszych krzykach, jak kogoś ściągnął , to mu ręce wykręcał i tak jak kryminalistę prowadził do wyjścia. A jak się popychanki zaczęły? Łoo matko, to oni pierwsi byli i od razu pałami napieprzali. Dla mnie to była agresywna chołota, tak ochrona to żadna ochrona. Ej, kończę już ten temat, bo szkoda nerwów.
A jeszcze tylko już na samiutki koniuszek przyznać trzeba, że jednak wszystko było na czas, zmiana sprzętów na scenie pomiędzy grającymi kapelami szła sprawnie, techniczni uwijali się jak pszczółki. I tak sobie myślę, że chyba w przyszłym roku znowu będę się tarabanić przez całą Polskę, żeby posłuchać dobrej muzyki. 
Jezusicku, zapomniałabym!!! Papryczko droga, Kuka kazał KONIECZNIE- tak mi dwa razy powtórzył- KONIECZNIE mam Ciebie pozdrowić. No to pozdrawiam :)

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Cieszanów Rock Festiwal 2011 cz. I


Wiecie gdzie jest koniec świata? A ja wiem, bo właśnie stamtąd wróciłam. A miejsce zowie się Cieszanowem. I tak Edzik-Śledzik mądra głowa pojechał na festiwal do Cieszanowa. 

A warto było- trzy dni zajebistej muzyki, spędzone z zajebistymi ludźmi. Od razu z góry uprzedzam tych, co są przewrażliwieni na punkcie  języka polskiego i wszelakiej poprawności, że w tym poście mam zamiar sobie poużywać mowy slamsowej, ale to tylko taka małą dygresja. Wracając do festiwalu...
O godzinie 22:30 Edziu stawił się na Dworcu Głównym PKS i zajęła sobie miejscówę w autobusie – saunie. Podróż umilał całej wycieczce delikwent, który zwyzywał kierowcę od... no dobra, nie powtórzę tej jego wiązanki, ale kończyła się ona  informacją, że delikwent musi się odlać (że tak se użyję jego słów). Do tego po drodze zdarzył się wypadek, więc musieliśmy się cofać i mieliśmy małe opóźnienie. Oj niedobrze, myśli se Edziu, bo jak o 10:00 nie złapię busika do Cieszanowa z Tomaszowa Lubelskiego, to klops, trza będzie czekać na następnego 4 h... Więc jak tylko autobus podjechał na PKS, to Edziu (godz. była 9:58) w te pędy i dawaj slalom między wysiadającymi, plecak w łapę z bagażnika i leeeci. W życiu się tak nie zgalopowałam, ale zdążyłam :). Wysiada więc Edziu w Cieszanowie, a tu cisza. Nic. Żadnych drogowskazów. Nic. No to co zrobić, trza ludzi podpytać. A ludzie nie wiedzą. No urwał nać! No to może nie ten Cieszanów- myśli se Edziu...Ale nie, no jest jakaś szkoła. No nareszcie ktoś zorientowany, o Pan Kierownik, a proszę tędy prosto z jakiś kilometr i już Pani będzie. A dziękuję. Kilometr...Hmmm, czemu ta droga nie jest wprost proporcjonalna do ciężaru plecaka? Ale idziemy, idziemy, bo się trzeba zakwaterować (zrezygnowałam z tego 10- kilowego namiotu i w końcu zarezerwowałam sobie miejsce w szkole, tak jak pozostała część ekipy).  I tu Panowie ochroniarze (upał jak 150!)- proszę wszystko wyciągnąć z plecaka, musimy sprawdzić, czy nie ma alkoholu. No  nie, jaja sobie robią- ja mam w tym upale wyciągać WSZYSTKO? No i co było robić. Otwieram plecak, a tam na samym wierzchu podstawowe wyposażenie festiwalowego plecaka- papier toaletowy. No co się tak gapisz Panie Ochroniarz- trzeba być przezornym! No to jedziemy dalej- bluzki, piżamka, podusia...wyciągać dalej? Dobra, Pan Ochroniarz zrezygnował, obszukał tylko tak macankowo, ale powiedział mi,ze coś wyczuwa na dnie. Zrobiłam Kota ze Schreka i mnie w końcu puścił, bo jakbym miała to wyładować... Ale co to mogło być, co on tam wymacał? Myśli Edziu, myśli...Hmmm...A. No tak, słoiki dla Załęsa (gitarzysta Hurtu)- marynowana cukinia i ogórki w zalewie musztardowej., bo Załęs to lubi w kuchni siedzieć i się jakoś tak przepisem czasem wymienimy. A ogórki mu w zeszłym roku nie wyszły, więc...Zresztą, nie o tym miałam... :)
Ok. Zakwaterowałam się  i czekam na Edzię i Ewelę, które poznałam przez fejsa. Też się wybierałyt na festiwal ze względu na Strachy Na Lachy, więc się skumałyśmy. Maatko, jakie to są dziouchy. No sami popatrzcie na te mordeczki :). 

Dobra, dobra, wiem, że się rozwlekłam straszliwie, już idę na koncerty...Se człowiek popisać nie może...bo zaraz, że długi post... ;P
Nie jest to żadnym zaskoczeniem, że Edziu wsiadł w ten autobus i pojechał ponad 500 km po to, by zobaczyć swój ukochany zespół. Zresztą, Ewela jest lepsza- przyjechała z Gdańska...I pozostawię to bez komentarza...

Strachy grały w doborowym towarzystwie. W piątek koncerty  zaczęły się o 17. Mi w ucho wpadł zespół Brown, który wykonuje szeroko rozumianą muzykę rockową. Choć nagłośnienie było jakieś kiepskie, bo za choinkę nie byłam w stanie zrozumieć, co śpiewa wokalista, ale muzyka ok. Ale ja już nóżkami przebierałam, bo przecież przed strachami grała Vavamuffin. No to pod bariereczki marsz i szaleństwo przy ragga, ska , bujamy, bujamy, skaczemy, skaczemy, ojjj chłopaki dali czadu. Ale już, już na scenę wchodzą Strachy :) Grabaż właśnie wrócił z Chorwacji i widać po brzuszku, że mu urlop służy. Zaczęli „Autoportretem Witakcego” – utworem, który ostatni coraz częściej zaczynają grać. Grabaż już wcześniej zapowiadał, że zmieniają set listę. Dlatego, ten kto nie był w Cieszanowie nie usłyszy już „Paint in black”, bo Grabaż oficjalnie ogłosił, ze grają ten utwór po raz ostatni. Za to poleciały „Dygoty”, które wbiły mnie w barierki i niesamowite wykonie „Radia Dalmacija”. A poza tym, cóż, może ja już za długo na te koncerty Strachowe jeżdżę? Ale jakoś tam nie zażarło tym razem. Momenty były, ale ogólnie no ,koncert był dobry, ale nie powalił na kolana (za to powalił na barierki i jestem cała w krwiakach). Od organizatora Strachy dostały torta, bo w tym roku obchodzą 10- lecie istnienia. Tortem zaopiekował się Pan Areczek- największy Strachowy łasuch. Więc po koncercie szybko pod kulisy- buziaki i prezent dla Kozaka (gitarzysta Strachów) i koniec dnia pierwszego. A o dniu drugim i trzecim i powrocie, to już może następnym razem, co by Wam gradować napięcie .

czwartek, 18 sierpnia 2011

Ranking książek najbardziej nieprzeczytanych

W „Polityce” ukazał się świetny artykuł Justyny Sobolewskiej o książkach,  które są w kanonie lektur obowiązkowych, są zaliczane do światowej klasyki i każdy inteligent powinien je przeczytać, a tymczasem... No przyznajcie sie drodzy studenci polonistyki- kto z Was przebrnął przez „Ulissesa”. Ja przyznam szczerze, że bardzo chciałam, ale, niestety, z natłoku lektur z literatury współczesnej wybrałam Cortazara i „Grę w klasy”, a „Ulisses” poczeka sobie chyba do emerytury. Bo ja to mam taką listę książek, które przeczytam na emeryturze i w sumie ona pokrywa się z listą książek tych najbardziej nieprzeczytanych. Wstyd przyznać, ale nie sięgnęłam po „Czarodziejską górę” Tomasza Manna, a przydało by się , bo jego twórczość mocno wpłynęła na pisarstwo Pawła Huelle, którego cenię. Ubolewam nad tym, że nie mam czasu sięgnąć po Dostojewskiego, „Bracia Karamazow” i „Anna Karenina” Tołstoja to kolejne pozycje, które zasilają mą emerytalną listę. O Prouście już nawet nie wspomnę. Ale po przeczytaniu artykułu Justyny Sobolewskiej, trochę się podbudowałam, bo się okazuję, że jestem w grupie, w której znajdują się same VIP-y ze świata literatury. Autorka artykułu nie tylko próbuje ustalić ranking najbardziej nieprzeczytanych książek, ale porusza również interesujący problem, o którym pisze w swej książce Pierre Bayard, autor „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało”.  Niedawno na fejsbukjowej grupie AK- Klub (nie) Anonimowych Książkoholików za sprawą Klaudyny, rozgorzałą dyskusja na temat komentatorów, którzy nie czytają całego posta i wstawiają jednozdaniowe komentarze, albo tak komentują wpis, że od razu widać, że go nie czytali. Od razu skojarzyło mi się to z problemem poruszanym przez Sobolewską. Jak sobie zatem radzą wykładowcy, którzy z klasyką się nie zaznajomili, a studentom przecież trzeba coś o klasyce powiedzieć? No i gdzie tu uczciwość?
No dobra, przyznajcie się czego nie przeczytaliście z klasyki. Macie w związku z tym jakieś wyrzuty sumienia i mocne postanowienie poprawy? A co sądzicie o pisaniu recenzji z książek, które się nie przeczytało? Można? Z tymi pytaniami Was zostawiam i wyjeżdżam do Cieszanowa, by w pięknych okolicznościach przyrody napawać się przez 3 dni rockowymi klimatami. Do zobaczenia we wtorek, jak mnie pod barierkami nie stratują ;)
Ach- zainteresowanych odsyłam do wspomnianego artykułu.

środa, 17 sierpnia 2011

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

I już po weselu

W mojej rodzinie nic nie może się odbyć normalnie. Pomijam fakt, że Braciszek z Bratową wybrali sobie „trzynastkę” na datę ślubną, ale my przez całe życie mieszkaliśmy w klatce z numerem trzynastym, więc zdawać by się mogło, że pech się nas nie trzyma...
A wszystko zaczęło się niepozornie...
Ślub miał być o 17:00, błogosławieństwo Rodziców o 16:15, a przed tym jeszcze kamerzysta i fotografka, żeby sobie jakiś materiał na film nagrać. Ja miałam być u Młodej o 14:00. Byłam. Czekamy i czekamy na tego kamerzystę, a go ni ma. No nic, to trzeba zakładać suknię, bo się nie wyrobimy.  Martuś założyła te kilogramy materiału na siebie (wyglądała pięęęknie), ale teraz trza związać gorset. Ja, z racji tego, że nie mieszkam w Małym Mieście, nie mogłam towarzyszyć Młodej przy przymiarkach, ale jej Mama została pouczona, jak wiązać te sznurki i w które z tych tysięcy dziurek je przewlekać... No i się zaczęło. To przełożyć, to pod spód..kurczę...no to chyba nie tak. Dobra, jeszcze raz. To powinno iść górą...hmmmm... No nie wychodzi... Cierpliwości... Wrrr.... Jest! No, nareszcie- po 40 minutach kombinacji Martuś była ściśnięta jak się patrzy. A kamerzysty dalej ni ma. No nic, teraz buciki, podwiązka, (welon przymocowała fryzjerka), pończochy, biżuteria. Biżuteria...Hmmm...Kolczyki są na uszach, a naszyjnik był w pokrowcu razem z suknią. Był. I się zagubił. Co tu robić? Godzina 15:00, a naszyjnika ni ma – tak jak kamerzysty. Telefon- „Mama, ratuj, weź jakieś świecidełka, Marta zgubiła naszyjnik!”. Mamcik kochany zawsze pomoże, wsiadła w samochód i przyjechała z odsieczą. Na szczęście Mama kupiła sobie komplety biżuterii na wesele, ale żaden nie pasował jej do sukienki, więc Martusia skorzystała. Wyglądała pięęęęknie (a, to już pisałam, ale jeszcze pewnie się powtórzę kilka razy). O, i kamerzysta się pojawił. Ustawianie, pozowanie, na kanapie tańczenie- dobra, materiał na film jest. No to już czas najwyższy, żeby Młody się pojawił.  A oto i on- kwiatek w butonierkę, buziaki
(Państwo Młodzi- mój Brat i Martusia)
 i szybko do domku na błogosławieństwo. Mi się łezka zakręciła, ale już, już do kościoła. Byliśmy półgodziny wcześniej... No nic, to trza czekać. Czekamy, czekamy, witamy rodzinę i nagle słyszę: „Obrączka mi wypadła!” O w mordę, jak to, gdzie?!
Dygresja- wiecie co to jest studzienka ściekowa? To taki dołek w chodniku albo w ulicy przykryty kratką. W dołku gromadzi się cały uliczny gnój. Koniec dygresji.
 „Obrączka mi wypadła! Jest w kratce ściekowej!” No rewelacja, godzina 16:50. Młody rzucił się na Mamcika i ściągają Mamcikową obrączkę, po ślubie się dla Młodej dorobi nową.  Tym razem Tata z odsieczą przybył – „Co się stało?” „Ano, obrączka jest w studzience” , a kamerzysta stoi. W szoku. Ale ryknęli na niego, to zaczął filmować. Tata ściągnął marynarkę, uklęknął, chłopaki odsunęli kratkę i Tatuś dał nura...W ten gnój. Wyłowił, bo Tata to zapalony rybak jest, więc do łowienia ma talent (choć ryb do domu nie przynosi, bo on dla przyjemności siedzi z wędką). No to szybko ustawianie i do ołtarza. A później już było pięęęęknie (mam wrażenie, że nadużywam tego przysłówka..). Przywitanie Państwa Młodych chlebem i solą i wódeczką- no i tu mój Braciszek się nie popisał, ale spuśćmy na to zasłonę milczenia... Kieliszek był po prostu z mocnego szkła...
Obiadek i pierwszy taniec- to nic, że orkiestra zaskoczyła Młodych zupełnie inną piosenką, ale przecież pokiwać się w lewo i w prawo można przy wszystkim...
Po tańcach tort, oczepiny i moment wzruszenia przy podziękowaniu dla Rodziców. A później...ech, co ja Wam będę pisać, zabawa do białego rana i poprawiny i after party u Młodych. Oj działo się działo, ale to już pozostanie zapisane tylko w rodzinnych kronikach. I tylko powiem Wam jedno na koniec- mam najgryfniejszą Bratową na świecie i Brata mam kochanego, choć Pierdoła wkurza mnie czasem, a Rodziców, Dziadków, Wujków i Ciocie- to sami wiecie- też mam kochanych. Grunt to Rodzinka.

piątek, 12 sierpnia 2011

Dubravka Ugresic "Życie jest bajką"

„Życie jest bajką” być może i jest interpretacją mitu Baby Jagi, ale przede wszystkim jest to książka poruszająca problematykę starości, ułomności ludzkiego ciała, walki ze śmiercią albo raczej o tym, jak do spotkania z Kostuchą się przygotować. Nie jest to książka pesymistyczna, Ugrešić bowiem w uroczy sposób ironizuje, bawi się swoimi bohaterami, czasem puszcza oko do czytelnika, zapętla opowieść, by za chwilę wrócić na główny tor.
Do przeczytania całego tekstu zapraszam na stronę e-czaskultury. 

środa, 10 sierpnia 2011

Urlopik


Od poniedziałku mam urlop i się byczę. Już zapomniałam, jakie to cudowne uczucie, gdy wstajesz rano bez budzika nad uchem (choć ja swój budzik lubię- co rano do ucha Grabaż śpiewa mi: „dzień dobry, kocham Cię”), idziesz do kuchni, nastawiasz wodę, robisz sobie ogromną filiżanę kawy z mlekiem i syropkiem, wracasz do łóżeczka, bierzesz książkę i czytasz. Bez pośpiechu, że zaraz musisz wyjść do pracy. I delektujesz się smakiem fabuły, zaprzyjaźniasz z bohaterami, masz dla nich czas- wpadasz między okładki, by po dwóch godzinach zakałapućkać się w kordełkę i jeszcze pozbierać okruszki snu przy akompaniamencie ulubionej muzyczki. Mmmm- wiecie jak mi dobrze?



Posiedziałam więc sobie chwilkę we Wrocławiu, ale pora najwyższa już pakować manatki i wyruszać do mego domu rodzinnego. Bo powiem Wam moi kochani, że mój pierdołowaty ukochany Brat właśnie w ten weekend będzie się obrączkował. Oczywiście, jestem świadkową i już od tygodnia łażę i gadam pod nosem: nie zapomnij ryżu, nie zapomnij ryżu, nie zapomnij ryżu, bo przecież trzeba Młodych porządnie na szczęście posypać. Miałam też w planach zaśpiewać im piosnkę jakąś, ale jednak zrezygnowałam, bo wiem, że się zryczę jak bóbr (bobrzyca?), bo ja taka ryczka jestem i nie wiem jak ja w tym kościele i na błogosławieństwie i w ogóle na tych wszystkich uroczystościach wytrzymam. Pewnie osmarkam wszystkich wkoło, ale rodzinka wybaczy- raz w życiu przecież Brat się żeni.



A po weselu mam zamiar spędzić urlop, tak jak przystało na zwierzę koncertowe. Jadę zatem na rockowy festiwal do Cieszanowa. To tylko 500 km...Ale warto, warto, bo się zapowiada świetna impreza. Sam skład muzyczny już mi nogi w ruch wprawia: Strachy na Lachy (bo jakże by inaczej), Vavamuffin, Happysad, Hey, Dezerter, Hurt- to tylko kilka atrakcji:) Jadę na 4 dni. Nigdy nie byłam na całym festiwalu, zawsze jeździłem na jeden dzień i wracałam, a tu teraz namiocik i hejta! Musiałam trochę rad od znajomych pozbierać. Pamiętajcie- najważniejsze, by wziąć ze sobą stoperki do uszu, w razie, gdyby Waszym sąsiadom zachciało się przez nocy śpiewać cały znany im repertuar Myslovitz. Relacje zapewne będą, jak ochłonę. 

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Erykah Badu- Wyspa Słodowa- Wrocław


Wychodzę z założenia, że wszystkiego w życiu powinno się spróbować, jeżeli tylko okazja ku temu się nadarza, bo lepiej jest żałować czegoś, co się zrobiło, niż ubolewać nad tym, że podobna okazja się nigdy nie nadarzy.  Dlatego jestem otwarta na wszelkie kulturalne atrakcje. Koncert metalowy? Spoko, czemu nie? Opera- byłam, intuicyjnie czułam,  że mnie w fotel nie wciśnie i moja intuicja mnie nie zawiodła- nigdy więcej opery, ale spróbowałam. Gitarowy festiwal, taki klasyczny? Jasne! Wystawa ceramiki? Się obejrzy. Oczywiście, jestem kombinatorką i wszystkie te atrakcje zazwyczaj udaje mi się zobaczyć bez kuracji odchudzającej dla mojego portfelika. A bo tu jakiś konkursik, jakaś wejściówka, coś gdzieś za darmo. To są uroki Wielkiego Miasta- kultury ci tu pod dostatkiem i wystarczy tylko orientować się gdzie zaglądać , by być na bieżąco. Po tym przydługim wstępie...
Od długiego już czasu trąbiono wszem i wobec, że do Wrocławia przyjeżdża gwiazda światowego soulu – Erykah Badu. Coś mi się tam o uszy obiło, coś tam gdzieś słyszałam, jakiś utwór, ale generalnie nie jest to muzyka, której oddaję się z pasją. Powiem inaczej- soulu w ogóle nie słucham. Ale, jak pisałam wyżej- wszystkiego w życiu trzeba spróbować. No to spróbowałam. W piątek wzięłam udział w konkursie i...wygrałam wejściówki na koncert Eryki. Oczywiście, głupi ma szczęście, ale nie do końca musi być pięknie. W niedzielę, dzień koncertu, lało jak z cebra. No co za złośliwość.! Ale nic to, wzięłam parasolkę i poczłapałam na Wyspę Słodową. Trafiłam akurat na koncert Mariki, która supportowała amerykańską wokalistkę. Pobujałam się, bo w sumie też nie znałam Mariki, ale nawet nie było tak źle. Dziewczyna trochę rozruszała publiczność, ale co z tego skoro później publiczność znów zastygła, czekając na spóźnioną 1, 5 h Gwiazdę... I powiem szczerze- szlag mnie jasny na miejscu trafiał, co za organizacja?! Ludzie stoją, mokną, koncert miał się rozpocząć o 20:30, a rozpoczął się przed 22:00. W międzyczasie puszczali z głośników jakąś debilną piosenkę, która stylistycznie przypominała mi country. Wreszcie się zlitowali i wrzucili na scenę Dj-a, a w końcu pojawiła się i sama Eryka.
Powiem tak- od strony artystycznej – bez zarzutu. Kontakt z publicznością świetny, emocje na scenie sięgały zenitu, głos Eryki przeszywał każdą komórkę, ale...to jednak nie jest ten typ muzyki, który u mnie żre koncertowo. Byłam, posłuchałam i ...pewnie niedługo zapomnę, kim jest Eryka Badu. Zlinczujecie mnie? ;).
Niestety, zdjęć nie udało mi się zrobić, ale na pocieszenie wrzucam utworek, który mi się podoba. Miłego słuchania.