Teksty umieszczane na tym blogu, są mojego autorstwa. Kopiowanie i wykorzystywanie ich w innych miejscach, tylko za zgodą autorki

sobota, 30 kwietnia 2011

Ornela Vorpsi "Ręka, której nie kąsasz"


„Ręka, której nie kąsasz” to kontynuacja debiutanckiej powieści Orneli Vorpsi pt. „Kraj, gdzie nigdy się nie umiera” (recenzję możecie przeczytać TUTAJ). Albańska pisarka po raz kolejny na niewielkiej przestrzeni tekstowej analizuje problem albańskości, tym razem jednak rozpatruje traumy z perspektywy emigrantki.

Orneli - bohaterce książki „Ręka, której nie kąsasz”- udało się wyemigrować do Europy. „Podróżując, zrozumiałam do głębi, że nie jestem podróżniczką. Nie żebym wcześniej tego nie wiedziała. W wyobraźni zawsze chciałam podróżować po całym świecie i jeszcze dalej, gdyby tylko to było możliwe. Przemieszczanie się w przestrzeni nie przychodziło mi jednak łatwo.” Co, więc zmusiło bohaterkę do udania się na wojaże?
Albanka peregrynuje po różnych częściach kontynentu. Poznając europejskie miasta, kobieta ma okazję posmakować traum i absurdów sarajewskiej rzeczywistości, która przywodzi na myśl jej własne urazy, związane z krajem lat dziecinnych. Jest to, więc nie tylko podróż sensu stricto, ale również pewnego rodzaju wiwisekcja własnego wnętrza, próba zmierzenia się z fatum, które mieszkańcy Bałkanów mają wpisane w geny. Bohaterka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest turystką z powołania, ale przemieszczanie się z miejsca na miejsce daje możliwość ucieczki, uśpienia własnego ducha – „ Tracę w końcu coś, czego nie da się nazwać, staję się anonimowa dla siebie samej.” Paradoksalnie jednak albańskości nie można ukryć, można ją jedynie przyróżowić i udawać, że się jest cudzoziemką, aby ułatwić sobie wędrówkę po Europie i wtopić się w jej społeczność. Swój jednak zawsze rozpozna swego.

„Ja i samolot to nie jest historia miłosna”- stwierdza z ironią Ornela, ale jednak przełamuje niechęć i leci z misją do swojego przyjaciela z Sarajewa, który ma depresję, Chce mu ugotować zupę, pewnie po to, by mógł w niej utopić swe koszmary. W kolejce miast do odwiedzenia są jeszcze Paryż i Mediolan. Charakterystyczne jest to, że bohaterka w każdym z tych miejsc spotyka znajomych mężczyzn, a każdy z nich jest oryginalnym indywiduum. Pisarka kreśli ponury obraz męskiej części Europy: Dušan ma depresję, Ahmed jest fanatycznym muzułmaninem, Beni poszukuje kształtu własnej egzystencji, ale nie potrafi go odnaleźć.

Vorpsi wykorzystała w swej książce jeden z najbardziej znanych toposów literackich- podróż. Wprawdzie autorka powiela schematy, wykorzystuje motyw wędrówki do ukazywania przemian, jakie zachodzą w bohaterce na skutek obserwacji i zderzenia z „lepszym” światem, ale forma, w jaką ubiera swe refleksje Albanka jest oryginalna. Vorpsi po raz kolejny udowadnia, że w krótkich, anegdotycznych migawkach czuje się najlepiej. Portrety postaci są kreślone ostrą, wyraźną kreską, fabuła, jeżeli w tym przypadku można mówić o jakiejkolwiek fabule, jest mocno porwana, inkrustowana retrospekcjami, historiami ludowymi. Można by się obawiać, że tak pocięty tekst będzie trudno przyswajalny, ale pisarka umiejętnie wiąże ze sobą wszystkie płaszczyzny. Poza tym język tej prozy skrzy się dowcipem i ironią. Pisarka z wdziękiem i dystansem potrafiła wydobyć absurdy i schematy myślowe, związane z emigracją.

Ornela Vorpsi, Ręka, której nie kąsasz, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Jean Rolin "I ktoś rzucił za nim zdechłego psa"


Czasami bywa tak, że czytając powieść lub reportaż, mamy ochotę wybrać się w opisywane przez autora miejsca, by choć przez chwilę poczuć to, co czuje bohater. Celem podróży staje się wtedy chęć porównania rzeczywistości z fikcją literacką. Podróżujemy również z innych powodów- by uciec przed problemami, odpocząć, poznać inne kultury, zasmakować obcych smaków, pozwiedzać. Niektórzy w wędrówce odnajdują sens życia, peregrynują dla samej przyjemności podróżowania. We wszystkich tych przypadkach cel wojaży wyznaczają pewne wektory. Jean Rolin, francuski dziennikarz i reporter, również wyruszył w świat. Jego wędrówka jest bardzo chaotyczna i wydawać by się mogło, że Francuz nie panuje nad losem, który rzuca go w najprzeróżniejsze zakątki kuli ziemskiej. Ale nie ma się co dziwić, wszakże wektorami osobliwej wędrówki francuskiego reportera są psy.   Nie są to jednak udomowieni najlepsi przyjaciele człowieka, nie, Rolin podąża śladami psów „feralnych”, bezpańskich, dzikich, a obserwacje z podróży zawarł w swej najnowszej książce „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa”.

Do przeczytania całego tekstu zapraszam do majowego wydania "Nowych Książek"

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Anthony de Mello na świąteczne popołudnie.

Za oknem deszczowo,jak na Wielkanocny Poniedziałek przystało. Śmigus-dyngus z nieba się polał. A w domku cieplutko, kawa, ciasto, na neta się wchodzić nie chce, tylko nosa w książkę się wciska. A ponieważ człowiek rozleniwiony i jakiś taki mistycznie natchniony, to ciągnie go do krótkich przypowieści, by sobie obmyślił to i owo, zadumał się nad tym i tamtym. A najlepszy na taki czas zawieszenia jest Anthony de Mello, więc już Was zostawiam z Mistrzem i życzę miłego popołudnia.

KAMIEŃ FILOZOFICZNY
  Mówią, że kiedy spalono wielką Bibliotekę Aleksandryjską, ocalała tylko jedna książka. Była to bardzo zwyczajna książka, nudna i nieciekawa, więc sprzedano ją za parę groszy biedakowi, który ledwie umiał czytać. 
  Jednakże książka ta, jakkolwiek na nudną i nieciekawą wyglądała, była prawdopodobnie najcenniejszą książką na świecie, gdyż na wewnętrznej stronie tylnej okładki nagryzmolono dużymi, okrągłymi literami parę zdań, które zawierały tajemnicę Kamienia Filozoficznego - małego kamyczka, który mógł wszystko czego dotknął, zamienić w czyste złoto.
  Napis oznajmiał, że ten cenny kamyk leży, gdzieś na brzegu Morza Czarnego wśród tysiąca innych kamieni, które są identyczne jak ten, tyle tylko, że podczas gdy pozostałe kamienie są zimne w dotyku, ten jeden jest ciepły, jak gdyby był żywy. Mężczyzna uradował się swoim szczęściem. Sprzedał wszystko, co miał, pożyczył dużą sumę pieniędzy, która wystarczyłaby mu na rok i wyruszył nad Morze Czarne, gdzie rozbiłnamiot i rozpoczął mozolne poszukiwania Kamienia Filozoficznego.
  Zabrał się do tego w następujący sposób: podnosi kamyk; jeżeli był zimny w dotyku, nie rzucał go z powrotem na brzeg, ponieważ, gdyby tak zrobił, mógły podnosić i dotykać ten sam kamień wiele razy; nie, wrzucał je do morza. Tak każdego dnia, godzinami cierpliwie nie ustawał w swym wysiłku: podnosił kamień, jeśli był zimny , wrzucał go do morza, podnosił inny... i tak dalej, bez końca.
  Spędził na tym zadaniu tydzień, miesiąc, dziesięć miesięcy, cały rok. Potem pożyczył jeszcze trochę pieniędzy i dalej usilnie szukał przez nastęne dwa lata. Ciągle to samo: podnosił kamień, dotykałgo...był zimny, wrzucał go do morza. Godzina po godzinie, dzień po dniu, tydzień po tygodniu ... nadal bez skutku.
  Pewnego wieczoru podniósł kamyk i był on ciepły w dotyku- i siłą zwykłego przyzwyczajenia, wrzucił go do Morza Czarnego.



  

czwartek, 21 kwietnia 2011

Zajc

Moi kochani. Opuszczam wielki Miasto dzisiaj i rozpoczynam świąteczne wojaże. Najpierw Miłyn i później Rodzinka. Życzę więc Wam już dziś spokojnych Świąt, a tymczasem zostawiam tutaj zajca, co by bloga pilnował i gości uraczył czym kącik bogaty.

wtorek, 19 kwietnia 2011

László Krasznahorkai „Wojna i wojna”


Dzień czterdziestych czwartych urodzin Korima wcale jednak nie był takim przełomowym dniem. Punktem zwrotnym w życiu bohatera stał się moment, gdy dnia pewnego znalazł w archiwum tajemniczy rękopis. Wolumin nie był opisany, tak jak inne dokumenty, nie było autora, a historia, którą opisywał rozgrywała się na przełomie wieków i kultur. Opowieść wciągnęła archiwistę, czytał ją wiele razy, zaprzyjaźnił się z jej bohaterami, ale, co najważniejsze- znalazł cel, który przywrócił mu chęci do życia. Korim sprzedał zatem mieszkanie i samochód, zabrał ze sobą rękopis i udał się do Nowego Jorku- Centrum Świata, miasta Babilonu, gdzie ma zamiar przepisać historię czterech tajemniczych jeźdźców na stworzonej przez siebie stronie internetowej. 

Do przeczytania całej recenzji zapraszam serdecznie na stronę e-czaskultury.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

A teraz o innych targach


Szanowni Wystawcy,
Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie odbywały się nieprzerwanie od 56 lat. Organizowane początkowo w Poznaniu, od 1958 roku miały swoją stałą siedzibę w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki.
Integrując wydawców, księgarzy, autorów i czytelników, dopracowały się własnej, oryginalnej formuły organizacyjnej i pokoleń wiernych uczestników. Były czołową tego rodzaju imprezą w krajach Europy Środkowej. Od początku organizowane były przez Centralę Handlu Zagranicznego Ars Polona w Warszawie, stanowiąc jedną z najważniejszych form jej działalności. Były nie tylko przedsięwzięciem biznesowym, ale także instytucją kulturalną o ugruntowanej pozycji. Od ubiegłego roku Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie stały się obiektem niezwykle brutalnego, niewiele mającego z zasadami uczciwej gry gospodarczej, ataku konkurencji reprezentowanej przez firmę Murator EXPO Sp. z o.o. w Warszawie i założonej z inicjatywy Muratora EXPO spółki Targi Książki Sp. z o.o.. Wykorzystując wieloletnią tradycję imprezy organizowanej przez Ars Polonę, powielając wytworzone przez nas wzory, konkurenci zorganizowali w ubiegłym roku, w tym samym miejscu i niemal w tym samym czasie, imprezę wystawienniczą pod nazwą Warszawskie Targi Książki. Stosując ceny niższe od kosztów wytworzenia, korzystając z zaplecza finansowego firmy Murator EXPO Sp. z o.o. w Warszawie, zdołali przyciągnąć część wystawców, dotychczas uczestniczących w naszych targach. Działaniu temu wyraźnie sprzyja obecne kierownictwo Pałacu Kultury i Nauki, które nie bacząc na wieloletnią współpracę, umożliwiło organizację konkurencyjnej imprezy, mając świadomość, że głównym jej celem jest wypchnięcie z rynku Ars Polony. Efektem takiej postawy jest postępująca dewastacja rynku książki w Polsce oraz niepokój wśród wystawców krajowych i zagranicznych, zaskoczonych zaistniałą sytuacją. Skutkiem tego jest także ujemny wynik finansowy poprzedniej edycji Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie i strata jaką przyniosły one naszej firmie. Również w tym roku Murator EXPO Sp. z o.o. i spółka Targi Książki Sp. z o.o. przystąpiły do organizacji konkurencyjnej imprezy wystawienniczej.
Zagraża to podstawom istnienia Ars Polony i zmusza zarząd spółki, który odpowiada przed akcjonariuszami, do podjęcia stosownych działań. Ars Polona wystąpiła na drogę sądową przeciwko organizatorom Warszawskich Targów Książki, domagając się zakazania im czynów nieuczciwej konkurencji. Wystąpi również o zobowiązanie ich do naprawienia szkody, jaką działaniem swym wyrządzili interesom Ars Polony. Równocześnie, kierując się troską o dotychczasowych partnerów biznesowych, chcąc oszczędzić im konieczności ponoszenia podwójnych kosztów związanych z uczestnictwem w obu projektach, zarząd postanowił zawiesić organizację Międzynarodowych Targów Książki do czasu rozstrzygnięcia sprawy w postępowaniu sądowym. Ars Polona serdecznie dziękuje wszystkim wystawcom z kraju i zagranicy (w szczególności wystawcom z Australii, Belgii, Białorusi, Chin, Chorwacji, Francji, Hiszpanii, Indii, Rosji, Ukrainy, Węgier i Wielkiej Brytanii) za dotychczasową współpracę i lojalność.
Jest nam niezmiernie przykro, że nie będziemy mogli w maju 2011 roku gościć Państwa w Warszawie.
Wyrażamy przekonanie, że w przyszłym roku Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie ponownie, już po raz pięćdziesiąty szósty, zaproszą Was do siebie.
Grzegorz Guzowski
prezes Ars Polona S.A.
Taki oto list ukazał się na stronie arspolona.com.pl. Nie mam nawet siły komentować. Półwieku tradycji i wszystko zostaje zawieszone. Co znaczy zawieszone? Wprawdzie opinie o zeszłorocznych targach były mocno podzielone, ale zawsze znajdą się tacy, którzy narzekają i tacy, którzy chwalą. Nie wyobrażam sobie, żeby zawiesili Promocje dobrych Książek we Wrocławiu z powodu jakiś durnowatych rozgrywek firmowych. Przecież dzięki takim targom książki żyją. No toż to ręce opadają! A później narzekają na poziom czytelnictwa. A skąd brać książki? Takie targi to przecież również promocje i czasami można się pięknie obłowić. Miałam nie komentować, ale krew się we mnie zagotowała.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Targ staroci

Weekendowo w Miłynie. Zatęskniłam za ogródkiem grillem, ogniskiem, leniwymi porankami, które przeciągają się niemiłosiernie do późnych popołudniowych godzin. No i za Miłą moją oczywiście się stęskniłam, za rozmowami nocnymi i tymi spacerowymi popołudniowymi. Ale wyjazd mój weekendowy był już planowany wcześniej, bo niedaleko Miłyna, co sobotę jest giełda staroci. Mateczko kochana! Tam nawet baby z chłopem nie brakuje, bo ktoś sprzedawać musi, a i wśród kupujących owe baby i dziady się znajdą. Ale nie wnikajmy w szczegóły- cel był taki: Miłka chciała kupić doniczki na kwiaty i maszynkę do włosów, a ja wieszaczki na ubrania i jakąś szkatułkę na biżuterię. A oto z czym wróciłyśmy:

 To jest głowa. Dla Tosi. Tosia to manekin, którego Miłka dostała ode mnie i od Kaszy na urodziny. Tosia nie miała głowy, ale już ją odnalazła. Głowa była łysa, ale Miłka w swym czarodziejskim mieszkanku ma wszystko, więc i włosy dla Tosi się znalazły. Cena za głowę     5 zł.
 Dawno, dawno temu wypomniałam Miętusowi, że marzy mi się półeczka na przyprawy...Marzenia się czasami spełniają :)
 Ekhm...Miłka ma ochotę mnie zabić za ten kubek. Najchętniej by mi go stłukła, ale kubek z plastiku, więc jej niecny plan legł w gruzach. A było to tak. Idziemy sobie, oglądamy rożne pierdułki, szklaneczki, półeczki, wieszaczki, szkatułeczki i nagle Miła znalazła TO, po czym skulała ze śmiechu,a ja pytam sprzedawcę: Ile Panie za to cudo? Miłka nadal ryczy ze śmiechu, kładąc się prawie już na ziemi., a Pan na to: trzy złote. Nie zdążył nawet dokończyć zdania, bo ryknęłam:BIORĘ! No i stało się- Miłka się śmiać przestała i teraz czyha na moje życie. Albo na kubek. Żeby go zszabrować. Ale nic z tego-jutro kubek idzie ze mną do pracy. :)

 A to, to jest lampka-żelek-miś. Chorowałam na nią już od dłuuugiego czasu, ale ceny takich lampek skutecznie leczyły mnie z choroby. A tu proszę- stoi sobie taki miś - sam samiuteńki samotniczek- no i jak tu się nie zlitować za jedyne 10 zł?
A to już nabytek Miłkowy. Truskawka. Świeczunia. Tak tycia-jak główka od kapusty.

No i wypuść tu babę na zakupy.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Osiecka Przybora i Krajewski


Czasami mam wrażenie, że fascynacje są przyczyną wielu zbiegów okoliczności w życiu. Od kilku tygodni chodzę zaczarowana osobą Agnieszki Osieckiej. Wypełniam się jej twórczością na wszystkie możliwe sposoby – czytam, słucham, podglądam filmy.  I wczoraj oto miałam okazję dopieścić swe zauroczenie. Pewnie nie powie Wam nic  nazwisko Tomasza Krajewskiego, a może powie? Nie wiem, dla mnie w każdym razie, ten sympatyczny aktor i konferansjer nie był znany. Do dziś. Przez zupełny przypadek dowiedziałam się ,że ów Pan wystąpi w recitalu, prezentując swoje interpretacje najsłynniejszych piosenek Agnieszki Osieckiej. Wsiadłam zatem w tramwaj i, przedzierając się przez kwietniowo-pletniową pogodę ( znacie wierszyk: kwiecień-plecień poprzeplata, trochę zimy trochę lata? To do tego należy jeszcze dodać paskudny późnojesienny deszcz, który dzisiaj bębni w szyby) udałam się do uroczej, małej kawiarenki. A tam były tłumy. Oj, tego się nikt nie spodziewał, nawet sam wykonawca.  Łezka się w oku już z samego początku zakręciła. Nie mnie, ale Panu Tomaszowi, który wyznał, że nie spodziewał się, że po czternastu latach znów stanie na scenie. A potem...co tu dużo mówić- „Niech żyje bal”! Było pięknie. Sami zobaczcie. Posłuchajcie tego głębokiego głosu. Choć czasami miałam wrażenie, że Pan Tomasz mógłby zaśpiewać mocniej, pełną piersią. Ale być może to tylko moje odczucia. Przedstawiam zatem moich ukochanych „Okularników” Agnieszki Osieckiej w wykonaniu Pana Tomasza Krajewskiego. Na pianinie akompaniuje Pan Marek Koperski. 
Jak Wam się podobało?


Ten recital przypomniał mi o książce „Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze”, którą skończyłam czytać niedawno, ale musiałam poczekać, aż się we mnie ułoży, zadomowi. Czytając czyjeś listy, czy też wspomnienia zawsze mam wrażenie, że kroczę na krawędzi. Krawędzi czyjejś intymności. Zaglądam do życia innych, z butami wprawdzie w nie nie wchodzę, bo sam fakt wydania takiej książki jest zaproszeniem do czyjegoś wnętrza. A tu mamy dwie piękne i wrażliwe dusze – poetkę i poetę. Dwa zupełnie odmienne charaktery, ale połączone ze sobą niezwykle silną i emocjonalną więzią.  Magda Umer, która opracowała listy Agnieszki i Jeremiego wspomina we wstępie, że po przeczytaniu listów długo nie mogła ochłonąć. Nie wiedziała, co z nimi zrobić. Ja po przeczytaniu tej korespondencji również nie mogłam ochłonąć, ale wiedziałam co z tym fantem zrobić – odłożyć na półkę „jeszcze do ciebie wrócę”.
Historia zapisana w listach rozpoczęła się 1 lutego 1964 roku, a zakończyła w czerwcu 1966 roku. „Ona na początku nie bardzo wiedziała, o co jej chodzi. Uwiodła go z przyzwyczajenia jak niejednego” wspomina Magda Umer. Była między nimi dwudziestoletnia różnica, ale tak naprawdę nic nie było w stanie ich rozdzielić. Listy te są przepełnione przede wszystkim tęsknotą i zachwytami. Mnie ujął sposób, w jaki Jeremi rozczula się nad uszami Agnieszki. No powiedzcie mi, jaki facet zachwyca sie USZAMI kobiety?
Listy są krótkie, ale przepełnione czułością, Oszczędne, ale w moim odczuciu bardzo intymne. Szczególnie jeden z nich zapadł mi w pamięć. Ten z dnia 10 kwietnia 1965 roku, gdy to Agnieszka pisała do Jeremiego podczas podróży okrętem. Jest to najdłuższy list w książce i chyba najbardziej szczery. : „ Chcę Ci na przykład powiedzieć, że coś bardzo ważnego się we mnie przetasowało, przemeblowało przez Ciebie: chodzi mi o samą rolę miłości w moim życiu. Była to bardzo kiepska rola. Znacznie większe znaczenie niż miłość miała dla mnie wolność, uczucie wolności.Wolność dawała mi szczęście. Mam na myśli to najbardziej euforyczne, zatykające uczucie szczęścia, które łapie cię nagle za gardło i masz ochotę fikać koziołki, albo strasznie głośno wrzeszczeć, albo bardzo cichutko i łachotliwie „chichotać wewnętrznie”.

Dopiero zaczynam swoją przygodę z Agnieszką Osiecką. Szukam informacji, zaglądam na stronę Fundacji „Okularnicy” założoną przez córkę Agnieszki. Listy nie tylko mnie rozczuliły, ale także pozwoliły zrozumieć kilka piosenek, umieścić je w biograficznym kontekście.  Bo z miłości powstały najpiękniejsze piosenki, które do dziś są słuchane przez starych i młodych, przez zakochanych i tych, którzy jeszcze miłości nie odnaleźli. „W tych piosenkach i listach ich uczucie żyje do dziś.”
Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze, ułożyła  opatrzyła przedmową i komentarzami Magda Umer, Warszawa 2010.