piątek, 31 października 2014
Nagroda Identitas dla Jana Polkowskiego
W tym roku po raz pierwszy została
przyznana Nagroda „Identitas”. Laureatem tegorocznej edycji
został Jan Polkowski, autor „Śladów krwi”, o których pisałam
TUTAJ.
W uzasadnieniu przewodniczący jury
Paweł Lisicki podkreślił, że „Ślady krwi” to dzieło
wybitne w oryginalny i głęboki zarazem sposób pokazujące losy
całego pokolenia Polaków. Jednocześnie jest to piękna przypowieść
o poszukiwaniu tożsamości przez jednego człowieka, głównego
bohatera książki, który pragnąć odnaleźć siebie i zrozumieć
kim jest musi zmierzyć się z przeszłością swoją, swojej
rodziny, swego narodu. Książkę Polkowskiego wyróżnia też
niezwykły język, czysty, nasycony metaforami, mocny, prawdziwie
poetycki. To proza najwyższych lotów.
Nagroda Identitas jest przyznawana
corocznie, jesienią, najlepszej książce poprzedniego roku.
Zgłaszane mogą być prace z szeroko pojętego obszaru polskiej
humanistyki. Jury przyznaje jedną niepodzielną nagrodę główną w
dziedzinie humanistyki i literatury pięknej, jedną nagrodę w
obszarze historii, a także od jednej do trzech nagród specjalnych,
z których jedna może być poświęcona pracy zrealizowanej w innej
formie, czy na innych nośnikach niż drukowane.
czwartek, 30 października 2014
Suzanne Fülscher "Majka (prawie) sama w domu"
Autorka: Suzanne Fülscher
Tytuł: Majka (prawie)
sama w domu
Przekład: Inez Aleksandra
Okulska
Wydawnictwo: Nasza
Księgarnia
Rok wydania: 2014
Majka to sympatyczna
dziewczynka, ma dwie młodsze siostry i starszego brata, który
przechodzi właśnie okres dojrzewania. Jej rodzice postanowili
wyjechać w baaardzo długo odkładaną podróż poślubną. Dziećmi
miała opiekować się babcia i wszystko byłoby zgodnie z planem,
gdyby nie to, że babcia jest miłośniczką tańca brzucha. Zbieg
nieprzewidzianych okoliczności sprawił, że żywotna staruszka
wylądowała w szpitalu ze złamanym ramieniem. I co tu teraz zrobić,
przecież nie można powiedzieć rodzicom, bo zaraz będą chcieli
wrócić z urlopu, a przecież dopiero wyjechali i to pierwszy raz od
kilku lat! Cóż, trzeba się wziąć w garść i poradzić sobie
samemu. Tym oto sposobem rodzeństwo przez półtora tygodnia jest
zdane na siebie.
Nie jest jednak łatwo
ukryć prawdę przed rodzicami. Majka wplata się w pajęczynę
kłamstw i musi stawać na głowie, by sekret się nie wydał. Przy
tym ma swoje codzienne problemy, a na horyzoncie pojawia się
tajemnicza staruszka, która potrafi przepowiadać przyszłość.
Na dodatek brat wcale jej nie
pomaga, wydaje wspólne pieniądze na pizzę i robi imprezę w domu.
Dziewczynka musi stawić czoła rzeczywistości i zadbać o dom i
młodszą siostrę. Radzi sobie całkiem nieźle, wprowadza podział
obowiązków i stara się mieć wszystko pod kontrolą.
Przyznam szczerze, że
wciągnęła mnie ta niewielkich rozmiarów opowiastka. Autorka
urzekła mnie świetnie skonstruowanymi postaciami. Babcia ćwicząca
taniec brzucha, flirtująca ze wszystkim co się rusza, nosząca
wściekle różowe kurteczki i słuchająca Rolling Stonesów jest
moją faworytką.
Do tego relacje między
rodzeństwem, wzajemny szacunek jaki mają do siebie, próby
bezkonfliktowego rozwiązywania problemów, życzliwość, wzajemne
wsparcie to model może nieco wyidealizowany, ale pokazujący, że
zawsze można się dogadać.
To świetna lektura dla
młodych dam, bo poczytają sobie tutaj nie tylko o tajemniczych
przepowiedniach, ale również o perypetiach miłosnych przyjaciółek
Majki, a do tego dostana lekcję odpowiedzialności. No, brzmi to
może niezbyt zachęcająco z tą lekcją, ale od razu zapewniam, że
autorce daleko do moralizatorskiego tonu nauczycieli. Wręcz
przeciwnie. Historia Majki przedstawiona jest z perspektywy głównej
bohaterki i napisana młodzieżowym slangiem dzięki czemu młode
czytelniczki bez problemu mogą zidentyfikować się z główną
bohaterką.
„Majka (prawie) sama w
domu" to książka, która w zabawny i przystępny sposób
wprowadza nastolatki w obowiązki dorosłości, poruszając przy tym
problemy istotne dla dorastających dziewczynek (pierwsze
zauroczenia, podejmowanie trudnych decyzji).
środa, 29 października 2014
Krakowskie podróże literackie cz. II
Lajos Grendel- mówi
Wam coś to nazwisko? No pewnie niewiele, bo do tej pory jego książki nie były
przekładane na język polski. Biuro Literackie niedawno wydało „Poświęcenie
hetmana" w przekładzie Miłosza Waligórskiego i właśnie tej publikacji był
poświęcony piątkowy wieczór na Festiwalu Conrada.
Jak przeczytałam na
okładce książki, że Grendel jest węgierskim pisarzem, który, posługując się
prostym językiem, wprowadza do swoich opowiadań surrealistyczne wątki,
wiedziałam, że muszę się udać na Bracką, by posłuchać co też pisarz ma do
powiedzenia.
Na spotkaniu
prowadzonym prze Wojciecha Bonowicza był obecny również tłumacz „Poświęcenia
hetmana", a estetyczną wartość wieczoru (jak to zauważył Bonowicz)
podnosiła Anna Butrym, która z serdecznym uśmiechem tłumaczyła wypowiedzi
autora.
Wojciech Bonowicz, Miłosz Waligórski, Lajos Gredel, Anna Butrym |
Poszło pierwsze
pytanie, Miłosz Waligórski został wywołany do odpowiedzi i musiał się tłumaczyć
dlaczego tłumaczyć mu się zechciało akurat Lajosa Grendela:
Czytając jego opowiadania, miałem wrażenie, że czytam czeskiego pisarza
(oooo, myślę sobie, czeskie klimaty w węgierskim wydaniu, toż to może być
ciekawe, nadstawiłam więc ucha i uważniej), Grendel jest inny niż autorzy węgierscy, ma dużą świadomość literacką, jest modernistą,
choć w jego twórczości wyczuwalny jest hrabalowski klimat (oooo, myślę
sobie, coraz ciekawiej, Grendel węgierskim Hrabalem, słucham więc dalej).
Sam pisarz
przyznał, że blisko mu do Hrabala, ale równie ważnymi dla niego twórcami,
których ślad możemy znaleźć w jego książkach są Borges, Buñuel
oraz Margitte. To właśnie oni nauczyli Grendela pisania prostym językiem historii,
które mogą zjeżyć włosy na głowie. Ten charakterystyczny styl jest widoczny w „Poświęceniu
hetmana", gdzie autor porusza poważną moralną tematykę dotyczącą m.in. postaw wobec komunizmu, ale podaje ją w sposób
lekki, nie przytłaczający czytelnika.
Bonowicz zadał zatem pytanie,
które rozbawiło gościa i publiczność: Czy jest pan surrealistycznym moralistą
czy też moralnym surrealistą?
Moralizm
staram się przemycać tak, by ton moralizatorski nie był widoczny. Podobnie
robił Camus. Najwięcej jednak nauczyłam się od Hrabala- ciężkie tematy staram
się podawać w przystępny sposób, więc może i jestem surrealistycznym moralistą,
choć nie wykluczam, że moralny surrealista też do mnie pasuje.
Prowadzący dał chwilkę autorowi i
zagadnął tłumacza: Kto
panu z kolei pomagał przy przekładzie, jacy pisarze byli dla pana skarbnicą
zdań i skojarzeń?
No któż by, jak nie Hrabal,
Konwicki i Mrożek! To oni pomogli w przeprawie przez karkołomne węgierskie
zdania.
Ooooj, słuchałam tego wszystkiego
z coraz większym zainteresowaniem i w głowie tylko dudniła mi myśl: KOBITO, NIE
SŁUCHAJ, NIE SŁUCHAJ, MAŁY MASZ STOS DO CZYTANIA, JESZCZE JEDNA KSIĄŻKA I
BĘDZIE POTRZEBNY LEKARZ!
Nie mogę chodzić na takie
spotkania, bo nie dość, że było sympatycznie i z humorem i kameralnie i
merytorycznie, to do tego poczułam zew czytelniczy i została rozbudzona moja
ciekawość nowych światów przedstawionych.
A wiecie co Wam na koniec jeszcze
powiem? Lubię, gdy spotkanie autorskie jest prowadzone na luzie, z humorem,
dużo zależy w tym wypadku od prowadzącego i jego przygotowania. I muszę
stwierdzić, że Wojciech Bonowicz był świetnym gospodarzem- tu pytanie, tam
żarcik, ani się obejrzałam i godzinka minęła.
Do Pomarańczowej Pieczary
zajechałam już późno, ale na stole czekała na mnie przepyszna zupa z czerwonej
soczewicy. Możecie w to nie wierzyć, ale Smoki w kuchni to skarb :).
W następnym odcinku o tym, co na Targach piszczało (ja piszcałam, w duchu, ze szczęścia, jak mi J.C. podpisał książkę).
poniedziałek, 27 października 2014
Krakowskie podróże literackie cz. I
Skończyło się literackie
szlajanie po grodzie Kraka. Od czego by tu...Hmm...mam milion myśli na minutę,
więc od razu ostrzegam, że będzie dygresyjnie i w kilku częściach.
Opowieść ma swój
początek w czwartek, kiedy to zapakowałam się z walizą w biedronki do busa z
bocianem i wyruszyłam do Pomarańczowej Pieczary.
Tam mnie ugościli
moi przyjaciele - gadzina urocza Smoczyca i jej ukochany ssak błotny- Hipcio.
Pożarłam sycący i
aromatyczny bigosik (jak Hipcio palnie bigosika to ślinianki nie wyrabiają),
pogadaliśmy chwilunię i trzeba było zwijać molowe skrzydełka, by w śnie
zregenerować siły.
Nastał dzień
następny, słoneczny, ale zimniasty. Dzień, który w planach mych miałam spędzić
na Festiwalu Conrada.
Spotkanie pierwsze,
na którym dowiaduję się, że napój bogiń skutecznie wypala kubki smakowe, a
biała magia jest darem bożym.
Kateřina Tučková, nazwisko pisarki
nic mi nie mówiło, ale tytuł - „Boginie z Žítkovej" i okładka książki mocno mnie
zaintrygowały. Poza tym, ten kto mnie już trochę zna, wie, że mam fiołka na
punkcie czeskich klimatów, zatem nie mogło mnie zabraknąć na tym spotkaniu, tym
bardziej, że na plakatach promujących wieczór autorski widniała informacja, że
publiczność zostanie uraczona napojem bogiń.
Prowadzący spotkanie Łukasz Grzesiczak spytał wprost - Czy te boginie to kolejna mistyfikacja czeska?
Nie, oczywiście, że nie, powieść jest w siedemdziesięciu procentach oparta
na faktach. Boginie naprawdę istniały i leczyły ludzi. Jednak system
komunistyczny mocno je piętnował i kobiety podejrzane o uprawianie magicznych
praktyk były zamykane w psychiatrykach i izolowane.
Pisarka opowiadała niesamowite historie o tym jak szukała śladów ostatnich
bogiń, o tragicznej śmierci Stefiny (wybaczcie, jeżeli nie tak się pisze to
imię po czesku, bo ja nie znaju i tylko tak jak usłyszałam, tak i Wam tu
przytaczam).
I teraz uwaga- historia z dreszczykiem, TYLKO DLA LUDZI O MOCNYCH NERWACH!
Otóż, Stefina to jedna z córek bogini, która mieszkała w Žítkovej. Gdy była dzieckiem nie bardzo
interesowała się nauką białej magii, ale gdy w latach 90. wybuchnęła moda na
naturalną medycynę, obudził się w niej duch boginii i zaczęła leczyć czarami. W
momencie, gdy Kateřina Tučková zbierała
materiały do powieści, Stefina miała ponad osiemdziesiąt lat, nie zgodziła się
jednak podzielić swoimi wspomnieniami. Dwa lata temu, gdy „Boginie z Žítkovej" miały swoją czeską premierę, pisarka
wybrała się do tytyułowej miejscowości z promocją książki i trafiła na pogrzeb
Stefiny.
Ludzie gadali, że starucha zmarła śmiercią
tragiczną. Człowiek, którego leczyła z choroby psychicznej zaciukał ją
siekierą.
Macie ciarki? Ja mam.
Nie mogłam usiedzieć na miejscu i musiałam zapytać
dlaczego, skoro powieść nie jest czystą konfabulacją, a w głównej mierze opiera
się na historycznych faktach, pisarka nie pokusiła się o napisanie reportażu?
Reportaż jest mocno rygorystyczny, należy trzymać się w nim faktów,
zachować chronologię, a ja chciałam nadać historii oś fabularną, pójść w stronę
realizmu magicznego. Poza tym pierwowzorem jedej z głównych postaci była
boginii,która żyła w 1645 roku, niektóre rozdziały są pisane z jej perspektywy,
co byłoby niemożliwe w reportażu.
Łukasz Grzesiczek, Kateřina Tučková, Julia Różewicz |
Ponieważ książka miała premierę na Festiwalu Conrada, nie jest jeszcze
znana czytelnikom, dlatego prowadzący odkrył kilka smakowitych motywów, a
chociażby obraz mężczyzn- w powieści niezbyt pozytywny- upośledzony chłopiec,
fanatyczny ksiądz i alkoholik, przyznacie, że nie jest to zbyt zachęcające
towarzystwo. Ale pisarka oczywiście nie pokazuje w ten sposób wad męskiej
strony Czech, no tak po prostu wyszło.
Historia wydaje się być ciekawa, tym bardziej, że autorka porusza problem
relacji czesko-niemieckich, ale jak jej to wyszło? No, na pewno się z Wami podzielę wrażeniami, jak tylko połknę powieść.
Były również pytania z sali, na które chętnie odpowiadała zarówno pisarka
jak i tłumaczka- Julia Różewicz.
A na koniec odbył się chrzest (nie zdążyłam pstryknąć zdjęcia). Kateřina Tučková polała egzemplarz swojej powieści napojem bogiń- śliwowicą,
którą każdy z przybyłych gości mógł się uraczyć. Ja się uraczyłam i mało mi
gardła nie wypaliło. Następnym razem poproszę o likier bogów.
A teraz już się żegnam, a w następnym odcinku dowiecie się jak Węgier pisze
Hrabalem.
środa, 22 października 2014
Znikam się literacić
Moi kochani, jutro rozpoczynają się 18. Krakowskie Targi Książki, ale pewnie to już wiecie, bo już wszędzie o tym trąbią. Tak, wybieram się. Dlatego znikam na długi weekend i mam zamiar łajdaczyć się literacko i na Targach i na Festiwalu Conrada. Mam nadzieję, że na spotkaniu blogerów się zobaczymy i razem się będziemy sponiewierać literacko, wszakże w kupie raźniej. A w sobotę Kaś z Achy i Ochy z Książką organizuje spotkanie PoTargowe. Na jej blogu poczytacie sobie o tym więcej.
W sobotę jest również koncert Kafka Band (godzina 19:00, klub "Nie lubię poniedziałków"), w którym śpiewa Jaroslav Rudiš autor m. in. "Grandhotelu" i "Koniec punku w Helsinkach". Na koncercie będą czytane fragmenty jego najnowszej powieści "Cisza w Pradze". A tu sobie możecie luknąć co to za muza.
Do zobaczenia zatem, a jeśli ktoś się również wybiera do Krakowa, to jak zobaczy gdzieś w tłumie moli książkowych mój ognisty łeb, to się nie bać i podchodzić, zaczepiać i ściskać.
W sobotę jest również koncert Kafka Band (godzina 19:00, klub "Nie lubię poniedziałków"), w którym śpiewa Jaroslav Rudiš autor m. in. "Grandhotelu" i "Koniec punku w Helsinkach". Na koncercie będą czytane fragmenty jego najnowszej powieści "Cisza w Pradze". A tu sobie możecie luknąć co to za muza.
wtorek, 21 października 2014
Józef Tischner "Dzienniki 1944-1949. Niewielkie pomieszanie klepek"
Autor: Józef
Tischner
Tytuł: Dzienniki
1944-1949. Niewielkie pomieszanie klepek
Opracowanie: Marian
Tischner, Wojciech Bonowicz
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2014
Rodzina ks. Józefa
Tischnera długo zastanawiała się nad wydaniem jego szkolnych zapisków. We
wstępie do dzienników Marian Tischner wyjaśnia, że traktowaliśmy te zapiski jako osobiste zwierzenia, których nie wypadało
podglądać. Jednak po siedemdziesięciu latach kartki zaczęły blaknąć, a chęć
ocalenia zapisków zmusiła Mariana Tischnera do ich przepisania. Zaczął się
zatem wgłębiać w życie chłopięce swego brata i uświadomił sobie, że należy je
udostępnić szerszej publiczności. Przy redakcji dzienników pomógł Wojciech
Bonowicz, wybitny znawca i autor biografii ks. Tischnera.
Zapiski obejmują
lata 1944-1949 i rozpoczyna je krótki życiorys trzynastoletniego wówczas Józia.
Chłopiec w lapidarnych, nieco pokracznych zdaniach opisuje swoje pierwsze
miłości, szkolne perypetie, opowiada o mieszkaniu w bursie, wspomina swoich
kolegów i koleżanki z klasy oraz nauczycieli i wychowawców. Ważne i ciekawe
jest to, że poznajemy słynnego filozofa niejako in flagranti, ponieważ notatki
nie mają charakteru retrospektywnego, nie są wspomnieniami, tylko na bieżąco
spisywanymi relacjami z przeżytego dnia.
W miarę upływu lat
możemy zaobserwować jak ewoluowały poglądy młodego przyszłego księdza, co
wpłynęło na jego wybory ścieżek życiowych, czytamy o pierwszych fascynacjach, o
lekturach, które go ukształtowały, o dziewczynach. W tych dziennikach możemy
wyróżnić kilka tematycznych poziomów: refleksje na różne tematy (kobiety, Bóg,
sytuacja polityczna, własna tożsamość), życie szkolne i towarzyskie (wspomina
tutaj o harcerstwie, udzielaniu się w Dokształcającym Kole Religijnym),
pierwsze wprawki literackie.
Dzienniki młodego
Tischnera to nie tylko gratka dla miłośników jego twórczości, to również
dokument rejestrujący sytuację polityczną. Jest to też panoramiczny obraz
powojennego Podhala. Trzynastoletni Józio od początku interesuje się
wydarzeniami z kraju i świata, odnotowuje wybór Bieruta na prezydenta, wspomina
o akcjach UPA, śmierci Masaryka, stworzeniu przez Rosję bomby atomowej. W tym
wszystkim próbuje się odnaleźć, szuka własnej drogi: Pracuję nad znalezieniem celu życia i już go mam! Służyć Bogu!
Ojczyźnie dla dobra ludzi! Więc mam żyć dla bliźnich i dla nich się poświecić!
-pisze szesnastoletni ksiądz.
Sytuacje, które opisuje
w swym dzienniku odsłaniają ówczesną obyczajowość- to całowanie przez
chusteczki, ojciec na prywatkach w formie przyzwoitki, spowiadanie się ze
straszliwego grzechu posiadania dziewczyny wzbudza w nas wesołość. Podobnie
jest z fragmentami, w których Józio obgaduje swoich kolegów, pisząc: Tkacz. Syn nauczyciela. Dziwak jakich mało.
O mały pozór się złości, choć nie gniewa. Klnie przy tym jak cholera. Mówię z
nim po francusku. Jest małym czarnym, rzadko się strzyże, nie lubi bab. Uczy
się dobrze, choć nie ma wymowy (...) Karkoszka. Orawiak. Kreatura, jakich nie
ma. W bursie wesoły, w szkole cichy i nie bardzo „stoi" (...)
Łaciak. Fajny chłopak. uczy się kupę. Orawiak,
poraniony w czasie wojny granatem. Nie gniewa się o nic. „Cnotliwy", choć
„podbujany". Uczeń mierny.
Podbujany, hecny, masny,
fajny, psiakrew, cholera - pełno w tych zapiskach kolokwializmów,
stylistycznych kwiatków, gramatycznych potknięć, ale czego można się spodziewać
po trzynastolatku. Dopiero w późniejszych latach zaczynamy dostrzegać dbałość o
formę, o język i o jasne formułowanie myśli.
„Dziennik 1944-1949.
Niewielkie pomieszanie klepek" to dokument intrygujący, uzupełniony
zdjęciami z archiwum rodzinnego.
Niektóre fragmenty zaskakują (np. opisywanie relacji z rodzicami).
Poznajemy w nich zwykłego chłopaka, dla którego problemem jest zbliżający się
sprawdzian z łaciny i zdobycie pieniędzy na kolejne książki, ostatnie strony
jednak są zapisem rodzącej się świadomości o powołaniu duchowym.
Subskrybuj:
Posty (Atom)